O Balladynie
"Balladyna" jest pozycją repertuarową grywaną co prawda stosunkowo często, ale oglądaną niechętnie, obrosłą w tradycję nudnej pozycji lekturowej, twór egzaltowanej wyobraźni Słowackiego i na ogół poważnego teatru, który czyni z niej patetyczną opowieść o początkach naszej państwowości, baśń polityczną, lub krwawy dramat szekspirowski przybrany w polskie ludowe stroje. W tradycji filologicznej funkcjonuje ona jako dramat władzy, dramat o wymowie antyfeudalnej, dramat o niebezpieczeństwach awansu społecznego. (Balladyna zabija, by uwolnić się od plebejskiej przeszłości). Wszystkie te ogromnie poważne interpretacje wydają się znacznym uproszczeniem. Wacław Kubacki tak pisze o "Balladynie": Jest to ariostyczne dzieło o tendencji antyfeudalnej, którego mechanizmem ideowo-artystycznym są parodie popularnych motywów rycersko-powieściowych (...) posługuje się anachronizmem jako narzędziem satyry i humoru. Jeśli za ideę przewodnią "Balladyny" wziąć nie szekspirowski tragizm, ale ariostyczną ironię, to ten pełen nieprawdopodobieństw i perypetii dramat przestanie razić pęknięciami i niespójnościami, a to co w nim naprawdę tragiczne i poważne pozostanie takie, chociaż nie wprost, nie łatwo i naiwnie. Te dwie szkoły czytania "Balladyny", najbardziej wyraźnie eksplikujące się w stanowisku Kubackiego z jednej i Kleinera - eliminującego znaczenie ironii i skłaniającego się do interpretacji "Balladyny" jako krwawego szekspirowskiego dramatu serio - z drugiej strony, zaważyły na dotychczasowych wystawieniach tej sztuki Słowackiego. Edward Csato w szkicu "Balladyna z ariostycznym uśmiechem" przekonująco uzasadnia wyższość interpretacji poprzez dystans, ironię, kulturowy persyflaż. Janusz Wiśniewski swoją realizacją "Balladyny" zdaje się z kolei uzasadniać racje Edwarda Csato. Próbuje odnaleźć prawdziwe siły sprawcze, które stały się przyczyną twórczą napisania tego przedziwnego dramatu. W przypadku "Balladyny" będą to duchy poezji i duchy teatru, mitologiczna rzeczywistość kulturowa, mitologia narodowa zamknięta w podania ludowe. I w tych kategoriach widziana walka o władzę, o symbole narodowe (korona Popielów), o wartości narodowe i wartości moralne - walka sił Dobra i Zła.
Historia jako wypadkowa tych sił a jednocześnie jako wypadkowa sposobów opowiadania o niej - kulturowego przekazu. Jest to teatralna peregrynacja po obszarach mitu poprzez śledzenie jego sposobów istnienia w sztuce, w dokonaniach dawnych i bliskich mistrzów.
Jest to więc opowieść teatralna - zanim podniesie się kurtyna, husarz - anioł (obrońca moralności i dobra) opowiadać zaczyna o tym co się zdarzy.
Ze złej, sentymentalnej literatury, z egzaltowanych romansów jest zaczynająca przedstawienie scena w ubogim saloniku, gdy matka opowiada radośnie dwóm małym dziewczynkom marzenia o bogatym mężu i świetlanej przyszłości. Kolejna scena, kiedy smętny anioł ustępuje pola czarnym demonom - jest ucieleśnieniem tych bajkowych marzeń i jednocześnie momentem zaskakującej teatralnej metamorfozy. Sekwencja ta zostaje powtórzona, lecz już w zupełnie innej konwencji. Matka rajfurzy wdziękami córek, które lubieżnie wyciągnięte na kanapie obitej bordowym pluszem wciąga na scenę czarno zakapturzona postać. Drzwi saloniku rozsuwają się - i wśród blasku piekielnego ognia i w zapachu siarki wchodzą na scenę postacie demoniczne - duchy opiekuńcze, demony, lęki, personifikacje ludzkich namiętności, niepokojów i kodeksów. Reżyser wprowadza alegoryczne postacie z ludowych podań, średniowiecznego moralitetu i renesansowego malarstwa. Sceneria sztuki jest zaskakująca. Mały salonik, zniszczony, zapomniany, po bokach dwie szafy, scena objęta ramą zbitą na prędce z nieheblowanych desek, kurtynka, nad sceną paludament - typowy dla dawnego teatru dworskiego - baldachimowo podwieszone pasma granatowej materii upstrzonej gęsto srebrnymi gwiazdami. Rampa ozdobiona barokowymi muszlami, za którymi ukrywa się zwykle budka suflera. Goplana - widmo upozorowane na wiekową hiszpańską infantkę w podniszczonym, jak cały ten odkurzony salonik teatralny, kostiumie, wynurza się z zapadni jak z odmętów Gopła. Chochlik i Skierka, smutne wyblakłe teatralne mole spadają z nadscenia, na stalowych linkach, jak fruwające baletnice wśród olśniewającej feerią technicznych efektów maszynerii romantycznego teatru.
Przytoczmy w tym miejscu słowa historyka teatru, Zbigniewa Raszewskiego: Poeci romantyczni chodzą do teatru, przeżywają przedstawienie bardzo intensywnie, ale nigdy nie są z widowisk swojego czasu zupełnie zadowoleni. Cenią aktorów i dekoracje, nawet maszynerię teatralną tamtego czasu, lecz nie chcą uznać ówczesnej praktyki, która nadal rozróżnia gatunki, jedne środki wyrazu stosuje się tylko w tragedii, inne wyłącznie w operze lub w balecie, podczas gdy poeta romantyczny marzy o teatrze, który byłby jednocześnie średniowiecznym misterium i politycznym wiecem, tragedią, operą i baletem, a więc dawał najszersze możliwości ekspresji,, nie krępowany przez żadne prawa, żadnego gatunku. "Balladyna" Wiśniewskiego cała jest w tym duchu.
Bogatej, wyuzdanej wyobraźni w obrazowaniu, w budowaniu ekspresji scenicznej, momentami zaskakującej odwagą interpretacji, jak choćby ów pluszowy burdelik domku wdowy i córek, towarzyszy prosty znak teatralny - plakatowa scena zabijania kukły Kirkora, baletowa "mała ptaszyna" - jaskółka, prowadząca go pod strzechę mała dziewczynka w tiulowej "paczce". Z jednej więc strony bogata maszyneria odkurzonego Cirque Olimpique, a z drugiej np. postać Pustelnika, jak nagle wywołana na scenę zapomniana zjawa z jakiegoś starego teatru. Szuka pod szafą, wyjmuje wreszcie z szafy swój rekwizyt - blaszaną koronę z zapalającym się jak latarka światełkiem w oku opatrzności; jest równocześnie wspaniałą postacią z teatru absurdu. A jeśli sięgnąć do Lekcji XVI Adama Mickiewicza - to jest to także ów litewski bajarz, który obywa się bez dekoracji i co najwyżej garść wiórów zapali, gdy się w jego opowiadaniu pojawi żar - ptak. A kiedy mówi o szklanej górze, znienacka uchyla drzwi i ukazuje słuchaczom niebo roziskrzone gwiazdami.
Widać, że Wiśniewski lubi i umie opowiadać poprzez teatr, językiem teatru, ożywionym obrazem sztuki teatralnej, zdecydowanym, odważnym znakiem plastycznym. Ta "Balladyna" była niespodzianką. Pokazała strukturę poetycką nie tylko przedstawiając zawarte w niej anachronizmy, lecz czyniąc z nich także zasadę konstrukcji teatralnej. Spektakl przetransponował zabiegi formalne Słowackiego na grunt współczesny w sposób głębszy, niż tylko nakładając bohaterom ciemne okulary lub wyposażając ich w szybkie hondy. Przedstawienie jest przewrotne, ośmiesza sposoby mówienia o historii narodowej, a jednocześnie traktuje serio całą tę aksjologię. Ów komiks konwencji dokonuje przewartościowania, dystansuje się do stylu serio naszego współczesnego teatru, przypomina tradycyjne środki teatralne, całą nieskrywaną fajerwerkową teatralność przywraca współczesnemu teatrowi, przetwarzając ją poprzez widzenie witkacowskie teatru, poprzez groteskę.
Dramat władzy - w którym król żywi karpie ciałem niewolników a Grabiec - król z ludu, chrupie smaczne jabłko - insygnium władzy... Ten dramat władzy jest u Słowackiego motywem ironicznym i przewrotnym. Dramat o wymowie antyfeudalnej - to także chyba interpretacyjne nadużycie. Na tak ariostycznie rozbudowanym tekście wszystkie owe motywy ludzkich działań są jednakowo poddane deformującej optyce poety.
Edward Csato oczekiwał wystawienia "Balladyny" w konwencji ludowego surrealizmu, w dziwnym lesie, w którym nieomal obok siebie znajdują się szałas Pustelnika, chatka Wdowy i zamek Kirkora, i Gopło i gród gnieźnieński w którym rządziłyby prawa średniowiecznych obrazów, o wielu miejscach akcji skupionych obok siebie.
Wiśniewski poszedł w tym kierunku nieco inaczej. Zamiast surrealizmu baśniowego lasku pokazał surrealizm teatru, kompozycyjne tendencje średniowiecznych malowideł zbliżył do kompozycyjnych praw teatru absurdu, teatru czystej formy. W ten sposób swobodnie poprzechadzał się wśród sztuki, ukazując sąd nad piękną i złowieszczą królową według praw moralnych i kompozycyjnych "Sądu Ostatecznego" Memlinga, będąc równocześnie w zgodzie z językiem współczesnej formy teatralnej, ukazując także dziedzictwo jej tradycji. To sporo, jak na jedno przedstawienie. Przebija przez zamysł twórczy tego spektaklu akceptacja sztuki, jej własnych przedziwnych form wypowiedzi, jej prawa do ustanawiania konwencji i łamania ich, jej prawa do mówienia o rzeczach niecodziennych i niezwykłych ludzkiej egzystencji. Janusz Wiśniewski zebrał ze wszystkich możliwych konwencji i gatunków środki grozy i maksymalnej ekspresji wyrazu. Także w prowadzeniu ról pomieszał środki wyrazu z ekspresjonistycznych obrazów filmowych, z japońskich horrorów, z malarstwa młodopolskiego i z quatrocenta, z ikonografii średniowiecza, ze współczesnego komiksu i teatru absurdu. Czasem jest to wyraźne, czasem tylko jest to cień aluzji. W tym duchu jest także muzyka Jerzego Satanowskiego cytująca na użytek spektaklu raz rachityczny dźwięk zepsutej pozytywki, w innym znów razie zdrowy ton myśliwskiego rogu.
Aktorzy grają nie tylko role z "Balladyny", ale także teatralne zjawy ukryte w maszynerii scenicznej, wychodzą to z zapadni, to z paludamentu, to z szafy, przypominając zapomniane i porzucone cuda teatralnej techniki. Zespół zaprezentował wyczucie teatralnej formy i umiejętności warsztatowe, nie tylko siłę prawdy osobowości. Przebić się przez szminkę, deformujący kostium (bardzo ciekawie zaprojektowany przez Irenę Biegańską), stworzyć sugestywną postać z arsenału sztuki, a nie z arsenału życia, jest, jak sądzę, trudno. Szczególnie sugestywne postacie z tej sztuki stworzyli: Bronisława Frejtażanka, jako Goplana nieco Beckettowska, Sława Kwaśniewska, która znakomicie czuje delikatną linię dzielącą technikę persyflażu teatralnego od farsy, Marian Pogasz jako surrealna postać demiurgicznego Pustelnika, Maria Robaszkiewicz jako Balladyna znakomicie posługująca się techniką filmową ekspresjonistycznych obrazów i stylizacją, Elżbieta Jarosik, interpretująca krwiście postać Aliny wbrew jej teatralnej tradycji, Michał Grudziński - Grabiec, z prymitywnie podkolorowanej ludowej rzeźby, król z szopki, także groteskowa postać z teatru absurdu (nieokrzesany i prozaiczny kloc - tak nazwał go w 1867 roku Michał Bałucki), jakkolwiek ta klocowatość zagrana jest przez Grudzińskiego z właściwym mu polotem. Pamięta się Lecha Łotockiego i Wojciecha Standełłę - zaskakującą parę smutnych, filozoficznie zamyślonych podstarzałych pomocników Goplany - Skierkę i Chochlika. Role Kirkora i Fon Kostryna ustawia reżyser jednowymiarowo, jeden jest czystym do naiwności papierowym kochankiem i wodzem, jak z samurajskiego kodeksu, taki jest także jako znak plastyczny i jako zagrana przez Jacka Różańskiego postać sceniczna. Fon Kostrynowi użycza swojej fizyczności Rajmund Jakubowicz, chociaż reżyser deformuje aktorowi nawet głos, czyniąc zeń w samym znaku plastycznym monstrualną kreaturę z tradycji szatańsko teutońskiej i jędrnych określeń ludowej menażerii. Z alegorycznych postaci wprowadzonych przez reżysera obficie do sztuki, szczególnie sugestywnie zagrał Wiesław Komasa jako Strach - upersonifikowane uczucie piekielnego przerażenia, które pcha Balladynę do coraz dalszych zbrodni. Przywykliśmy głębię kojarzyć wyłącznie z bardzo aspektową formą - patosu, koturnu, powagi, wstrząsającego dramatu serio. Tu jest i koturn i patos i wstrząsający dramat, jednakże pozbawiony tonacji śmiertelnej powagi. Reżyser śmieje się z pewnych sposobów mówienia o sprawach, nie ze spraw samych. Głupota, zło, naiwność, pusta sielanka, strach, zachłanność, bezwzględność, okrucieństwo - pełno ich w przedstawieniu, upostaciowionych, upersonifikowanych duchów, demonów, namiętności. Sprawiedliwość jest jedną z nich i ona zwycięża w sposób równie bezwzględny. Okrutny porządek świata, jego tradycyjny system wartości, zostaje niekwestionowany, Balladyna ginie. A konstrukcja tego dramatu pokazuje w logice przypadku logikę konieczności. Wiśniewski wyodrębnił siły sprawcze zdarzeń, ponazywał je: Strach, Śmierć, Sprawiedliwość, Czas, Szatan, Anioł itp. Ludowe strzygi, dobro i zło z moralności chrześcijańskiej, Ariele, Barbarelle i Wijuny, postacie tak bardzo zaludniające sztukę od średniowiecza po współczesność, inaczej tylko upostaciowane i wyrażone, pokazał Wiśniewski w tej swojej pigułce skondensowanego teatru, godzącego wszelkie konwencje, kpiącego sobie z wszelkich konwencji, a równocześnie ukazującego ich niewątpliwą urodę. Przedstawienie sprowadza do wspólnego mianownika przebrania i miny od moralitu średniowiecznego po współczesny surrealizm. Zmieniają się bowiem sposoby mówienia, nie zmieniają się sprawy. Kostnieją sposoby mówienia, zastygają w konwencje. "Sąd ostateczny" Memlinga, którego reprodukcja zdobi program przedstawienia, jest zapewne efektem namiętności całkiem nam współczesnych, chociaż dziś znaczy głównie tyle, co "memento mori". Ten swoisty miting twórców i konwencji (które nie objawiły się przecież na zasadzie dekalogu) bardzo mi się podobał.
Nie jest to przedstawienie w realizacji scenicznej jednakowo dojrzałym tworem teatralnym, momentami przeradza się w czystą grę formalną. Sądzę jednak, że przy takim założeniu ustrzec się przed tym byłoby bardzo trudno.
To przewrotna gra w teatr, w której nie ma cienia pokory wobec jego praw - bo prawo teatru jest prawem artysty uruchamiającego machinę teatru. Jest jednak równocześnie wyraźne zauroczenie teatrem i tekstem, którym od dawna żadna inscenizacja "Balladyny" nawet nie próbowała widza zauroczyć, wciągnąć do gry i daimonion i teatr, i jego odbiorcę.
Jest to teatr epicki - opowiadający o zdarzeniach, ukazujący naocznie mechanizmy, demony i prawa jakimi rządzi się świat i teatr. To pozwala na intelektualny dystans przy feerycznej ekspresji środków tej przypowieści, "tragedii ironicznej o sprawiedliwości".
Gdy czytamy "Balladynę" słowo po słowie, pełno w niej określeń dosadnych, na granicy złego smaku poetyckiego, tandetnych, pełnych oczu błyskających jak węgle, błyskawic i grzmotów, oparów siarki i krwi, a jednocześnie sporo wyraźnych elementów komediowych. Słowacki jako hasło encyklopedyczne kojarzy się z szeregiem komunałów znanych na pamięć. Teatr chce odnaleźć na nowo niebanalne, niepodręcznikowe brzmienie "Balladyny", tymczasem widz czeka na najpoważniejsze brzmienie romantycznej struny, zapominając, jak było ono różnorodne. Dopiero później była "Lilla Weneda"...