Artykuły

Od "Dziadów" do "Godota"

Już niemal do tradycji należy, że premiery teatralne na łamach "Odgłosów" omawiam z dużym opóźnieniem. Chyba to tradycja nie najlepsza, żeby wręcz nie powiedzieć: naganna. Na retardacje te mają wpływ różne przyczyny, dla mnie istotne (rozliczne zajęcia, podróże itp.), ale cóż mogą one obchodzić czytelnika, który wymaga obsługi rzetelnej i terminowej! A nasz klient - nasz pan.

Pisząc jednak dopiero dziś recenzję z premiery sztuki "Czekając na Godota", która odbyła się 17 listopada 19&4 roku mam szansę o bardziej przetrawiony przekaz swoich wrażeń i refleksji. Przez te tygodnie, jakie upłynęły od premiery, wracałem po prostu często w myślach do nie najłatwiejszej materii teatralnej, jaką stanowi tekst Samuela Becketta, i do kształtu scenicznego, w jaki została oprawiona.

"Czekając na Godota" oglądałem już na scenach kilka razy. Po raz pierwszy w 1957 roku (a więc przed blisko trzydziestu laty, jakże nieubłagany jest bieg czasu!) w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Była to prapremiera polska tej sztuki opóźniona jedynie o cztery lata wobec jej prapremiery światowej w paryskim teatrze Babylone, przygotowanej przez Rogera Blina, zmarłego w 1983 roku aktora i reżysera, jednego z najwybitniejszych inscenizatorów dramaturgii Eugene'a Ionesco, Jean Geneta i właśnie Becketta. W reżyserowanym przez siebie spektaklu "Czekając na Godota" obsadził się w roli Pozza.

Warszawska inscenizacja odbyła się, jak powiedziałem, w 1957 roku. Zrozumiałe. Trzeba było przemian polskiego Października, by nie pasujący do stalinowskiego modelu socrealistycznego tekst można było przekazać ze sceny polskiej publiczności. Przedstawienie reżyserował Jerzy Kreczmar, autorem scenografii był zmarły w 1971 roku mistrz Władysław Daszewski, zaś role Estragona i Vladimira kreowali znakomici, także już nieżyjący aktorzy Józef Kondrat i Tadeusz Fijewski. Stało się ono dużym wydarzeniem teatralnym, okazją do licznych analiz tekstu dramatycznego Becketta, a także filozofii, która legła u jej podstaw.

Łódź długo czekała na "Godota..." Premiera odbyła się w maju 1973 roku w Małej Sali Teatru Nowego w reżyserii niezapomnianego Witolda Zatorskiego (ileż to dotkliwych ubytków w teatrze na przestrzeni kilkunastu lat!). Parę protagonistów w przedstawieniu zagrali Zbigniew Józefowicz i Bogusław Sochnacki. W roli Pozza wystąpił zmarły w ubiegłym roku Zygmunt Malawski, Lucky'ego zagrał Ryszard Stogowski.

Zbigniew Józefowicz - jedyny z tej czwórki - występuje i w nowej inscenizacji Macieja Prusa w Teatrze im. Stefana Jaracza, tym razem jako Pozzo. Zarysowuje się więc pewna ciągłość personalna łódzkich inscenizacji. Przy niewielkiej, bo pięcioosobowej obsadzie sztuki, to rzecz niebagatelna.

Istnieje wszakże inny jeszcze klucz obsadowy nowej wersji scenicznej "Czekając na Godota". Zasygnalizował mi go w rozmowie prywatnej Maciej Prus tuż po premierze "Dziadów". Inscenizator oświadczył, że przystępuje do pracy nad sztuką Becketta i że dwie podstawowe role obsadzi aktorami grającymi w dramacie Mickiewicza Konrada i Księdza Piotra.

A zatem Mariusz Wojciechowski w roli Vladimira i Mariusz Saniternik jako Estragon. Taka obsada nie może być przypadkowa, ma w pzedstawieniu swoje konsekwencje. Prus nie wyjaśnił mi swoich motywów, dodał tylko, że te dwie inscenizacje - Mickiewicz i Beckett - stanowić będą w jego współpracy z Teatrem Jaracza swoisty zamknięty cykl.

"Dziady" i "Czekając na Godota"! Pozornie nie istnieją żadne racje dla ułożenia tych dwóch jakże odległych od siebie tekstów dramatycznych w jakikolwiek wspólny porządek. Musiał się ich jednak doszukać tak konsekwentny i samodzielny myślowo inscenizator. W wypowiedziach prasowych przed premierą "Dziadów" Prus dopatrywał się w wielkim poemacie scenicznym nie tylko cech romantyczno-polskich, ale także znamion ponadnarodowych i ponadczasowych, korespondujących ze współczesną dramaturgią światową.

Ze strony reżysera nie padło więcej informacji. Przynajmniej ja o nich nie wiem. Ale samo zasygnalizowanie istnienia jakiegoś iunctim między płomienną poezją wieszcza a współczesnym teatrem absurdu sprowokowało mnie do prób odszyfrowania na własną rękę toku myślowego Macieja Prusa. Było to zadanie niemal detektywistyczne. Czy udało mi się je rozwiązać? Nie mnie sądzić. Ale podzielę się wynikami swego dochodzenia z czytelnikami.

Prześledziłem pod tym kątem "Czekając na Godota", domyślając się, że w tym właśnie tekście odkrył Prus jakieś związki z "Dziadami". Aby odpowiedzieć na to pytanie, zajmijmy się najpierw pisarstwem Becketta zademonstrowanym w tej sztuce.

Dalekie jest ono od tradycyjnej dramaturgii, czy w ogóle literatury próbującej odwzorowywać fragmenty świata rzeczywistego. Taka fotograficzna metoda, charakterystyczna dla realizmu, dzięki stosowaniu soczewki powiększającej pozwala zgłębiać niedostrzegalne dla nie uzbrojonego oka głębsze treści życia, ukryte jego sprężyny. Pozostawia jednak gąszcz spraw ubocznych, spowijających bluszczem przedstawiane problemy. Widz czy czytelnik sam musi się przedzierać przez tę dżunglę, by dotrzeć do sedna.

U Becketta inaczej. To redukcja złożoności świata do samej esencji, obnażanie mechanizmu życia z całej konkretności i ukazywanie go w formie klinicznie czystej. To teatr wielkiej syntezy, przechodzący obojętnie obok szczegółów, a zmierzający do odsłaniania prawd ogólnych. Jakie to prawdy chce wyartykułować Beckett, obdzierając je z szat, w jakich zwykły występować?

Wielki pisarz Lion Feuchtwanger napisał kiedyś w swym fresku powieściowym "Wojna żydowska": "Taki już jest los człowieka, że nawet najcudowniejsze ziszczenie nie może wypełnić olbrzymiej przestrzeni, wydrążonej przez oczekiwanie". Czy myśl tak sformułowana nie naprowadza na esencjonalną treść sztuki "Czekając na Godota"?

Beckett, eliminując całą ornamentację, sprowadza egzystencję ludzką do oczekiwania. Na coś, czy na kogoś? Powiedzmy, że na Godota. Nieważne. W samej funkcji oczekiwania, a nie w złudnych cząstkowych spełnieniach mieści się rytm życia. Takie rozumowanie pisarza karmi się konstatacjami współczesnych mu filozofów: Martina Heideggera, Karla Jaspersa, Miguela de Unamuno, widzących tragizm człowieka w jego uwikłaniu w życie, we wtrąceniu w nieubłagane tryby. Wszelka aktywność ludzka, próba oswobodzenia się przypomina bezsensowną szarpaninę muchy zamotanej w nici pajęczej i lepiącej się do niej za każdym ruchem coraz bardziej.

Demonstrując absurd ludzkiej egzystencji na przykładzie Estragona i Vladimira - Gogo i Didi - pozbawia Beckett swych bohaterów biografii, życiowego kontekstu, środowiska. I to zarówno środowiska ludzkiego, za wyjątkiem dwóch kontaktów z Pozzo i Luckym, jak i naturalnego, sprowadzonego do jednego na wpół uschniętego drzewa na tle pustki księżycowego krajobrazu. Najchętniej, gdyby to było w teatrze możliwe, zbliżyłby się Beckett do obrazu abstrakcyjnego.

Po ustaleniu, że oczekiwanie i osamotnienie to w ujęciu Becketta główny sens istnienia ludzkiego, powróćmy do "Dziadów"! Czy i u Mickiewicza mamy się doszukać antycypowanych tropów filozofii egzystencjalnej? Tego chyba od poety pierwszej połowy XIX wieku oczekiwać nie można. Gustaw, a potem Konrad tkwi w bogatym, miejscami bardzo realistycznym układzie uwarunkowań obyczajowych, społecznych i narodowych. Nawet warstwa oniryczno-zabobonowa poematu migoce różnorodnym, feerycznym blaskiem, nie mającym nic wspólnego z programową oschłością i ascetyzmem Becketta w prezentacji swoich bohaterów.

Jeśli więc szukać wspomnianego iunctim, to przede wszystkim w zabiegu narracyjnym, jakiego dokonuje Mickiewicz w "Wielkiej Improwizacji". "Samotność - cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi?" - rozpoczyna Konrad swój wielki monolog. I nagle porzuca jakby świat rzeczywisty z całym jego blichtrem i szczegółowością, by wkroczyć w inny wymiar, w chłodną kąpiel kosmicznego bezkresu, w którym opadają przyziemne emocje, a pozostaje wielka samotność i rozmowa z Bogiem, który milczy, pogłębiając alienację bohatera.

Po tym wyabstrahowaniu Konrada przez Mickiewicza następuje scena "Widzenia Księdza Piotra". Prostsza, mniej wyrafinowana i mniej patetyczna od improwizacji Konrada, ale również stawiająca braciszka zakonnego poza światem doczesnych doznań, wprowadzająca go w bezcielesność i nieskończoność.

Nic dziwnego, że tych dwóch pozornie przeciwstawnych sobie protagonistów spina poeta klamrą w dialektyczną jedność. Pozostaje krok do stwierdzenia, że podobne wyobcowanie i podobną jedność stanowi duet Gogo - Didi, podlegający także sprzężeniu zwrotnemu i poszukujący na swój nieefektowny sposób absolutu.

Tak zatem można doszukać się analogii między postaciami zrodzonymi z wyobraźni Mickiewicza a bohaterami Becketta, pisarza, który w 105 lat po śmierci polskiego romantyka sięgnął po najwyższy laur literacki - Nagrodę Nobla. Czy podobnymi drogami biegła myśl Macieja Prusa, gdy dopatrzył się pokrewieństwa między dwoma utworami dramatycznymi, które dzieli ponad stuletni przedział czasu? Czy odgadłem motywację inscenizatora? To pozostanie zapewne jego tajemnicą.

Natomiast bardziej czytelne są konsekwencje obsadowe. Przystępując do reżyserii "Dziadów", Prus nie znalazł w zespole Teatru im. Jaracza dojrzałego kunsztem aktora, któremu mógłby powierzyć rolę Gustawa-Konrada. Alternatywą było: albo zrezygnować z inscenizacji, albo zagrać pokerowo, stawiając na młodego aktora. Przecież mickiewiczowski Konrad to wreszcie dwudziestolatek. Reżyser wybrał drugą ewentualność, dodając Mariuszowi Wojciechowskiemu równie młodego partnera - Mariusza Saniternika jako Księdza Piotra. Dostrzegając wówczas niedostatki warsztatowe obu wykonawców, doceniłem w recenzji rzetelny ich wysiłek i ambicję.

Aktor, a zwłaszcza młody aktor, rośnie z roli na rolę, jeśli jest właściwie prowadzony. Wielką szansą obdarzył Prus Wojciechowskiego i Saniternika, dając im zagrać w przeciągu ośmiu miesięcy główne postacie w "Dziadach" i w "Czekając na Godota". Uważam, że obaj aktorzy nie zaprzepaścili tej szansy, prezentując się w sztuce Becketta z najlepszej strony.

A zadanie i tu - choć może nie tak gigantyczne jak w Dziadach - nie było przecież łatwe. Wspomniana wyżej asceza Becketta nie wyposaża Vladimira i Estragona w wiele cech osobniczych, na których oprzeć by się mogli wykonawcy w budowie postaci scenicznych. Dla filozoficznej wymowy pozbawił Beckett swą sztukę wszelkiej efektowności i dramatycznych napięć. Atmosfera wyczekiwania, nudy ludzkiej egzystencji, odmalowana została w "Czekając na Godota" barwami wyblakłymi i posypana pyłem.

Jeśli dziś, po trzydziestu latach od prapremiery paryskiej podnoszą się głosy, że sztuka zwietrzała, to przypisać winę za nie należy pewnemu doktrynerstwu, jakie przyświecało dramaturgii Becketta, każąc mu tworzyć teatr wyprany z teatralności i wszelkiego wdzięku, przypisany szarości i brzydocie. W 1953 roku świat potraktował "Czekając na Godota" jak objawienie, w siedem lat później zwieńczył autora Noblem, nobilitując w jego dziele trud wytyczania nowych dróg dla teatru. Dziś w nowatorstwie Becketta widzi się coraz częściej manieryczność.

Czy oznacza to. że moda na Becketta minęła? Nie sądzę. Dopuszczając nawet krańcowo krytyczne sądy, stwierdzić musimy fakt, iż "Czekając na Godota" to już trwały składnik kanonu repertuarowego XX-wiecznego teatru, to szczebel w jego rozwoju. A zatem już klasyka, do której należy wracać.

Trzeba przyznać Maciejowi Prusowi, że przedstawienie w Teatrze Jaracza przygotował perfekcyjnie, z precyzją zegarmistrzowską. Obok Saniternika i Wojciechowskiego realizują swoje zadania aktorskie w sposób przemyślany i jednorodny: Grzegorz Heromiński (Lucky) i Zbigniew Józefowicz (Pozzo). W epizodycznej roli Chłopca występuje Krzysztof Franieczek.

Oprawę plastyczną spektaklu, zgodnie z założeniami autora pozostawiającymi niewielkie pole do manewru scenografowi, przygotował Andrzej Witkowski.

Kontakt Macieja Prusa z teatralną Łodzią zaowocował świetnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji