Artykuły

Nowa przestrzeń i nowy początek

"Czekając na Godota" w "Ateneum" kończy się przy otwartej kurtynie; nie tyle kończy się, ile wycisza, nieruchomieje - i trwa dalej, po zakończeniu czasu przewidzianego na spektakl, trwa, gdy publiczność opuszcza widownię. W telewizyjnej inscenizacji w taki sposób Godota zakończyć nie można. Kończy się taśma i spiker po chwili zapowiada kolejny punkt programu, albo taki punkt sam się zaczyna, a gdyby nawet telewizyjny Godot umieszczony był na samym końcu wieczornego programu i nic już po nim by nie szło, i gdyby ostatnie ujęcie pozostało nieruchomo na ekranie, to by odbiorcy TV pomyśleli co najwyżej o chwilowym defekcie aparatu, sami by w końcu aparat wyłączyli, w żadnym zaś wypadku taka zmartwiała fotografia nie wytrzymałaby porównania z pełną ekspresji nieruchomością sceny przed chwilą jeszcze pełnej słów, gestów i ludzkich poruszeń. Finał teatralny otwiera uniwersalną perspektywę "godotyzmu", finał telewizyjny ostro odcina od nas całą tę sprawę zwariowanego "czekania". Każdy przyzna, iż to nader istotne dla przeżycia takiej sztuki, to mianowicie, czy ma ona w nas zapaść, iść za nami do domu, ciągnąć się za nami przez noc (gdyby we współczesnym świecie teatralne spektakle i w ogóle widowiska odbywały się w godzinach rannych, nie zaś wieczorem, przed nocną ciemnością i snem, ich efekt trzeba by obliczać inaczej, całkiem inaczej byłyby odbierane przez widzów), czy też takie rozwiązanie, które przez radykalne odwrócenie uwagi. Skierowanie jej na inny rodzaj programu, niszczy po części gromadzone przez 120 minut uczucie nudnego przygnębienia, ratuje nas, doprowadza do banalności, codzienności, równowagi psychicznej.

Porównanie dwu zakończeń sztuki Becketta, z "Ateneum" i z telewizyjnego Studia Współczesnego, dlatego jest wymowne, ponieważ, jak wiemy, jest to w obu wypadkach ta sama inscenizacja (no, prawie ta sama): widowisko TV tego samego reżysera, w tym samym rozmiarze tekstu, i w tej samej interpretacji i niemal tym samym wykonaniu aktorskim (nawet kostiumy i schemat scenograficzny) przeniesione było ze studia na scenę teatralną. To samo, tylko przeniesione. Ba, tylko! Że razem wypadło coś bardzo różnego, o tym już wspomniałem z racji zakończenia. Wystarczyła zmiana techniki podawczej, zabieg niby pozaartystyczny a już na pewno, zdać się mogło pewne, pozainterpretacyjny w tym wysokim, intelektualnym pojmowaniu interpretacji), a jednak wypadło coś odmiennego, zmieniła się siła ataku na wyobraźnię widza. Cóż, tajemniczego nic tu nie ma, że zaś właściwości kanału komunikacyjnego wpływają na jakość komunikatu, o tym w naszej szybkobieżnej epoce dzieci lepiej wiedzą od dorosłych.

Jeżeli przy tych samych założeniach i tym samym potencjale realizatorskim trzymaliśmy dwa odrębne produkty końcowe, to te znacznie bardziej radykalnie wygląda sprawa, jeżeli zestawimy sobie iw pamięci dwa przedstawienia "Czekając na Godota", ale rzeczywiście różne, z ręki dwu reżyserów, należących do odrębnych generacji, z inną, oczywiście, Obsadą, w/ innym wystroju plastycznym. Myślę o pamiętnym przedstawieniu "Godota" sprzed 14 lat w Teatrze Współczesnym i o tym nowym, z TV i "Ateneum". Ani przez chwilę nie mam zamiaru porównawczo oceniać obu dzieł - sztuki scenicznej, ani tym bardziej przyznawać wyższość Jerzemu Kreczmarowi nad Maciejem Prusem, albo odwrotnie. Każdemu swoje! I jakżeby tu przyrównywać dawne wspomnienia z nowymi wspomnieniami (takie oceny są z reguły najdoskonalej subiektywne, tyle są warte, co pomysłowość i stylistyczna biegłość piszącego). Dodam także z autokrytyczną uczciwością, że nie potrafiłbym zachować bezstronności, że do dawnego "Godota" miałbym o tyle samo więcej sympatii, sentymentu, o ile - z drugiej strony lepiej imam w pamięci "Godota" nowego. Tamto było tak nieskazitelnie dobre, że nie ma potrzeby krzywdzić porównaniami znakomitych aktorów przedstawienia z r. 1971, mimowiadnie minimalizować ich osiągnięcie, świetność ich roboty, niezmiernie konsekwentną myśl interpretacyjną reżysera. A że z okazji takiego nie-oceniającego zestawienia człowiek maże wpaść w podziw nad krańcowościami w realizacji tego samego tekstu, to wolno. To nawet pouczające. Że to sarno źródło generuje tak mało do siebie podobne znaczenia, że tak rozmaicie można usłyszeć i zobaczyć te same przecież słowa.

Beckett w wersji teatralnej Kreczmara był nade wszystko komedią (jeżeli ktoś woli nowsze określenie, to tragifarsą), albo może dokładniej dramatem komicznym, czymś tak akurat ponurym i śmiesznym, jak, dajmy na to Chaplin w zakończeniu "Dzisiejszych czasów". Od końca filmu Chaplina może startować akcja "Czekając na Godota", tyle że bohatera trochę życie przydusiło, wolniej się porusza, leniwiej myśli, a gdyby miał w ręku "Amerykę" Kafki, to by tak samo wyczekiwał na wysłanników Wielkiego Teatru z Oklahomy, jak Estragon i Vladimir czekają na Godota. Pamiętamy, że Wielki Teatr z Oklahomy "zatrudnia wszystkich i każdemu zapewnia właściwe miejsce". Takich ostatecznych gwarancji pragną umęczone przeciwnościami życia łazęgi w wersji Chaplina, spokoju, pewności i zabezpieczeń przed nieznanym szukają bohaterowie Kafki ("Ameryka" jest, co warto sobie uświadomić, romansem komicznym), punktu oparcia brak dwu bezdomnym włóczęgom u Becketta, śmiesznym prezenterom ludzkości "na drodze żywota" zabłąkanej (Beckett z premedytacją niewątpliwą wystawia ich na pustkę drogi niby gdzieś prowadzącej, tak jak bohaterów późniejszych sztuk zakopuje w ziemię, zamyka we wnętrzach niby mieszkalnych albo zgoła w kubłach asenizacyjnych). Tak to u Kreczmara wyglądało, jeśli dobrze pamiętam, taka to (była jakaś droga, jakieś dwa typy, zabawne i w miarę liryczne, jak życiowym rozbitkom przystoi (nie przypadkiem do dziś rozbitek jest ulubionym tematem kawałów, ludzie najchętniej śmieją się z osobnika wykolejonego, wybitego z normy, z wyrzucanego na bezludną wyspę) - a także smętnym, bo w końcu los rozbitka nie jest wesoły, gdy ratunek może pojawić się w każdej chwili, a może nie pojawi się wcale.

Beckett Macieja Prusa jest tragiczny, do granic wytrzymałości napięty w histerycznie ostrym przeżyciu egzystencjalnej pustki. Ludzie tu wyją, męczą się, szydzą z siebie, albo rozpaczliwie szukają jeden u drugiego solidarnej pomocy, każdy z nich jest w klatce, we własnej, z własnych żeber i własnych bezsensownych myśli, rzężą i rzygają sobą z nieporównanym majsterstwem! Nie ma co czekać, to już jest Wielki Teatr, lecz nie teatr szczęśliwości z Oklahomy, skądże, to poruszające nasze nerwy i wyobraźnię teatrum strasznego, ostatecznego zmęczenia życiem. Droga nie jest drogą, ale kupą śmiecia, szmacianą Golgotą, to kres krzyżowej drogi człowieczeństwa pohańbionego, dantejskość piekielna, na którą nie ma rady i siły, chyba że przyjdzie potężna pomoc - i w takiej wersji, Tego, który zwycięży bramy piekieł, pojawia się Wysłannik (Chrystus i Hermes w jednej wizyjnej osobie), pojawia się, albo może tylko w oczach udręczonych czekaniem odbija się fata morgana dawnej wiary, że miał przyjść i wyzwolić...

Jeżeli Beckett Kreczmara był sceptyczny, to ten młodszy jest buntowniczy, anty-prometejski, jest bardzo programowy. Nic ostatecznie dziwnego. Dla Kreczmara w r. 1957.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji