Kłopoty ze śmiechem
TRADYCYJNE powiedzenie "śmiech to zdrowie" jest ponurym żartem. Do takiego wniosku można by dojść obserwując rzeczywistość, naszego teatru i filmu. Ba, można by nabrać nawet wręcz odwrotnego przekonania. Śmiech musi być "w dzisiejszych ciężkich czasach" czymś cholernie niezdrowym, skoro tak z nim krucho. A niestety nasze życie kulturalne ciągle dostarcza nowych dowodów na prawdziwość tego twierdzenia. Z kogo się śmiać, z czego się śmiać - to najcięższe dylematy, których od lat nie potrafimy rozwiązać.
Świadczy o tym między innymi bania z komediami - bardzo skromna zresztą bania - która się ostatnio rozbiła w teatrach warszawskich.
Weźmy za przykład "Białe małżeństwo" Tadeusza Różewicza w Teatrze Małym i "Dobrodzieja złodziei" Karola Irzykowskiego, w Teatrze Studio. Pierwsza jest prapremierą współczesnego pisarza, druga - już przypomnieniem klasyka z lat międzywojennych. Rozbieżność epok, a kłopoty te same - ze śmiechem, choć z różnych powodów.
Sztuka Różewicza została napisana współcześnie, ale czy jest komedią współczesną? Nie chodzi tu o współczesność czasu akcji, lecz problematyki.- Co zatem wybiera sobie za obiekt do śmiechu jeden z najpłodniejszych i największych dramatopisarzy naszego czasu?
Na scenie widzimy świat mieszczańskiej rodziny z końca dziewiętnastego, wieku lub z początku naszego stulecia. Świat Zapolskiej, Ireny Krzywickiej i angielskich sufrażystek. Problemy też ważkie, ale dla tego świata. Wątpię, czy ważkie dla nas.
Ucisk nieludzki człowieka przez człowieka w postaci straszliwego ucisku fizycznego kobiety przez mężczyznę. Tutaj Różewicz osiąga znaczny stopień nowatorstwa. Bowiem to, co zazwyczaj bywa bardzo przyjemne, u niego staje się nieprzyjemne. Ach, ten wspaniały, obłędny strach w oczach Bohdany Majdy grającej matkę i żonę. Już zaczynamy Różewiczowi wierzyć, że popęd płciowy płynie tylko w jedną stronę, a niewola kobiety ma charakter wyłącznie seksualny. Do tego dochodzą córki, które nic nie wiedzą, a dojrzewają - problem poważny. Jedyne jego rozwiązanie w doniosłym wynalazku miłości platonicznej. Wreszcie clou programu: nielitościwie uciskane dziewczę zamienia się w noc poślubną w chłopca. A to rewelacja.
Wspaniałym sufrażystą okazał się Różewicz w ostatniej swojej komedii. Prowadzi bohaterki do platonizmu,.. ale po drodze świntuszy jak może albo jak nie może. Tzw. mocne słowa czasami tracą walor dosadności, stają się wulgarne. Może to również wina reżyserii Tadeusza Minca, który nie potrafił materii Różewiczowskiej stworzyć odpowiednich ram, dać wymiaru groteski. Dlatego czasem widowisko staje się nudnawe. Tematyka znana skądinąd, a teatr nie potrafi nadać temu wszystkiemu osobnego, nowego życia. Niepotrzebna wulgarność złości. Różewicz wpisując się w tę tematykę nie potrafi przeskoczyć Zapolskiej, wnieść czegoś nowego, odkrywczego. A zarazem jest to ucieczka przed współczesnością, lecz okazuje się, że ucieczka prowadzi do nikąd. Różewicz jest bowiem zbyt wybitnym dramaturgiem, aby mógł uciec od samego siebie.
Ucieczka od siebie, od współczesności nie jest tylko sprawą ostatniej komedii Różewicza. Gdyby tak było, można by nad nią przejść do tzw. porządku dziennego. W końcu Różewicz pokazał tyle współczesności w swoich sztukach, że możemy mu wybaczyć tę, miejmy nadzieję, jednorazową dezercję. Lecz motyw ucieczki od siebie i współczesności zbyt często się powtarza w naszym życiu kulturalnym, aby nie zwrócić nań uwagi. Pojawia się także w wystawieniu innej komedii - "Dobrodziej złodziei" Irzykowskiego i Mohorta w Teatrze Studio, w inscenizacji i scenografii Józefa Szajny.
"Dobrodziej złodziei" był sensacją w 1906 roku. Czy może być sensacją dziś, w roku 1975 ? Może, ale nie musi. Przypowieść o złodziejstwie zbiurokratyzowanym, systemowym, budziła sensację, kiedy złodziejstwo kojarzono z nizinami społecznymi, a nie wyżynami. Ale dzisiaj, w czasach różnych gangów skórzanych, mięsnych, budowlanych itp, przestępczości gospodarczej, tego rodzaju potraktowanie złodziejskiego procederu nie jest ewenementem. Dlatego aluzje zawarte w przedstawieniu Teatru Studio brzmią trochę naiwnie.
Zresztą gwoli sprawiedliwości należy stwierdzić, że w gruncie rzeczy nie mieliśmy okazji w pełni się zmierzyć z komedią Irzykowskiego. O ile w przypadku "Białego małżeństwa" Różewicza działalność Minca można uznać za nie wystarczającą, o tyle w przypadku "Dobrodzieja złodziei" spotykamy się z nadmiarem. Z nadmiarem Szajny, spod którego wyobraźni tekst Irzykowskiego ledwie dochodzi do widowni. I wtedy, kiedy dochodzi, widowisko wyraźnie się ożywia. Tak to Szajna przywala Irzykowskiego, co nie wychodzi na dobre ani jednemu, ani drugiemu, ani temu trzeciemu- widzowi.
Nadmiar pomysłów Szajny rozprasza uwagę, zakłóca tok przedstawienia. Udziwnienie rzeczywistości scenicznej nie zawsze znajduje swoje uzasadnienie w przebiegu widowiska. Poza tym turpizm uprawiany przez Szajnę tym razem przestaje być metodą, przechodzi w manierę. Widowisko staje się po prostu, brzydkie, nudnawe, jest tylko echem przebrzmiałej awangardy. Aktorzy czasem w tym cyrku plastycznym nikną.
Poza tym razi powtarzanie pewnych chwytów. Wszak przezroczyste klatki znamy z poprzedniej premiery tego teatru - "Rycerza Andrzeja" Helmuta Kajzara. To samo z obnażaniem nagiej głowy spod bujnej peruki. Tego chwytu zresztą nadużywano, zmniejszając w ten sposób jego oddziaływanie na widza.
Kłopoty ze śmiechem istnieją, jak widać, w dalszym ciągu. Ale nie ma w tym nic śmiesznego. Na rozbiciu bani z komediami w Warszawie najlepiej wyszedł Teatr Dramatyczny wystawiając "Iwonę, księżniczkę Burgunda". Lecz o tym już przy następnej okazji.