Brel w Ateneum
NO i znowu będzie się chodzić do Ateneum, tłoczyć, przeżywać święto w teatrze miast nadętej, napuszonej nudy. Chociaż znowu znajdą się tacy, co powiedzą: to nie teatr, nie wielki dramat, nie spazm duszy narodowej. Ano, nie. To coś zupełnie przeciwnego. Oddech i radość, chwila zadumy i łza, podziw i szlachetne wzruszenie. To spektakl stricte estradowy, poetycki, śpiewany wieczór. Coraz częściej teatr spoziera w stronę estrady, żywiąc się jej koronnymi gatunkami. I coraz częściej jesteśmy świadkami sukcesu teatru. Tak jak teraz. Tak jak w Ateneum, który na premierze przeżywał prawdziwe oblężenie. A co będzie dalej...
Dalej będzie Bryl, jego świat, pasja i wzruszenie. Będą piosenki czy raczej poetyckie ballady, uskładane w piękny, nie beztroski wieczór, napisane (bo to mało powiedzieć przetłumaczone) przez Wojciecha Młynarskiego, który jest tego wieczoru prawdziwym bohaterem. Będzie radość z aktorskiej brawury (o czym za chwilę) i chwila zadumy. Brel, śpiewający poeta, dostrzegał nasz świat ostrzej, kpił, wyszydzał, chłostał. A jednocześnie kochał nad życie, kochał wszystkich odmieńców, pijaków, dziwki, alfonsów, ten świat co mocno żyje, słuchając odgłosów Placu Pigalle.
I tak się to zaczyna w teatrze, echem Montmartre'u, cienkim piano akordeonu, podpiera się zaraz śpiewem, żartem, kpiną, pastiszem, parodią, śmiechem. Tak płynie, od dzieciństwa po szaleństwo walców na 1000 pas, pogwarki z panienką, co to cukierek się dla niej ma itd. Potem, w części drugiej tonacja radosnej zabawy zostaje przytłumiona, przygaszona - życiorysy odsłaniają swoje tajemnice. Jef jest samotny, ale ma przyjaciela, Flamandowie tańczą tak, ktoś odchodzi, ktoś inny płacze "nie opuszczaj mnie", jeszcze inny wyrzuca życiu, że musi być zawsze następny...
...Wielki świat małych spraw. Najważniejszych. Życie. Życie zamknięte w piosence, w miniaturze, w zdarzeniu dramatycznym. Teatr je opowiada, wykorzystując tylko aktora. Teatr udowadnia, że każda z 3-minutowych ballad to ogromne aktorskie zadanie, wykonane brawurowo przez aktorów. Zdyscyplinowanych, świadomych, rozumiejących.
Najpierw Michał Bajor. Niby się wie, że śpiewał, niby się słyszało, że śpiewa, ale zobaczyć, jak śpiewa Brela, to wspiąć się na Himalaje satysfakcji. Tym bardziej, że ciągle seplenimy o piosence aktorskiej, na przeróżnych dziwnych imprezach, miast przekonać się, że jest po prostu tam, gdzie są aktorzy, zdolni je śpiewać.
Dalej Marian Opania - tutaj człowiek o wielu twarzach, musicalowo rozbrykany i dramatycznie spięty, z łatwością balansujący pomiędzy liryzmem i kpiną. Emilian Kamiński, współtwórca tego "Brela" jakby na przekór swojemu debiutowi w Operetce Warszawskiej stale uciekający w coraz głębszą zadumę.
No i dziewczyny. Gościnnie grająca (Dramatyczny) - Grażyna Strachota, dziewczyna o uroku Krafftówny, z wielkimi możliwościami charakterystycznymi oraz Agnieszka Fatyga, która się dała zauważyć już w "Śpiewniku domowym" u Hanuszkiewicza i od tej pory nie skąpi widzom urody, głosu i talentu.
Idźcie na tego Brela. Stójcie w kolejkach po bilety. Jest tak przyjemnie, kiedy dzieje się coś dobrego.