Artykuły

Traktat o przemijaniu

XLIX Kaliskie potkania Teatralne podsumowuje Bożena Szal-Truszkowska w Życiu Kalisza.

Z bałaganu i wrzasku, jaki lubią urządzać na scenie młodzi kreatorzy, nic twórczego nie wynika. Jedynym głosem nadziei pozostaje rozpaczliwe wołanie o miłość, które raz po raz odzywało się ze sceny.

Jeśli spojrzeć na propozycje sceniczne 49 kaliskich Spotkań Teatralnych z perspektywy werdyktu jury, który ogłoszono w ostatnim dniu imprezy (15 maja), to cały festiwal rysuje się jako jeden wielki traktat o nieuchronnej starości, umieraniu i przemijaniu. Nie tylko ludzi, także teatrów, stylów czy form, jak również sposobów postrzegania i interpretowania świata, który na naszych oczach również ulega totalnej destrukcji i rozpada się w jeden wielki chaos... Cóż twórcy proponują nam w zamian? W zasadzie nic, co mogłoby zapowiadać nową epokę. Zarówno z tego całego bałaganu i wrzasku, jaki lubią urządzać na scenie młodzi kreatorzy, jak i z owych przemilczeń i niedomówień, sytuujących się na przeciwległym biegunie, nic twórczego nie wynika. A jedynym głosem nadziei pozostaje ciągle rozpaczliwe wołanie o miłość, które raz po raz odzywało się ze sceny.

Zacznijmy więc od zwycięzców festiwalu. Najwyższą nagrodą Grand Prix uhonorowano w tym roku dwoje aktorów: Dorotę Kolak z Teatru Wybrzeże w Gdańsku i Jerzego Trele z Teatru Starego w Krakowie. Nagroda dla twórców krakowskiego spektaklu, gdzie w obsadzie znalazła się cała plejada gwiazd, a jego prezentację poprzedziła aura sensacji - była oczywiście do przewidzenia. I chyba słusznie uhonorowano tytułowego "Króla", którego powolne umieranie oznacza też ostateczną destrukcję jego królestwa, a może nawet całego świata. W dość stonowanej i chyba celowo pozbawionej efektownych popisów, interpretacji Treli ów władca od początku naznaczony jest piętnem klęski. Walczy nieporadnie, rozpaczliwie zmagając się bardziej z własnym słabnącym ciałem niż z przeznaczeniem. Podświadomie wie, że musi przegrać, choć stara się nie dopuścić do siebie tej myśli. W tym spektaklu tragedia umierającego władcy na swój sposób splata się z losem starzejącego się aktora, a właściwie całego pokolenia aktorskiego, które pomału żegna się z teatrem. A na to wszystko nakłada się jeszcze wielka legenda tej zasłużonej krakowskiej sceny, która nieuchronnie ewoluuje ku coraz bardziej nowoczesnym formom i środkom wyrazu. Jeśli jednak ich egzemplifikacją miał być ów nijaki nowoczesny taniec w wykonaniu grupy młodzieży, jaki zobaczyliśmy na scenie, to pewnie nieraz jeszcze zatęsknimy do starych mistrzów.

Niespodzianką okazała się natomiast tak wysoka nagroda dla Doroty Kolak, choć już wcześniej zgodnie chwalili tę kreację recenzenci, a nieśmiało wspominał o niej także sam dyrektor kaliskiej sceny i zarazem festiwalu, Igor Michalski (w cywilu małżonek pani Doroty). Aktorka, która blisko 30 lat temu z powodzeniem zadebiutowała w kaliskim teatrze, powróciła na tę samą scenę w ostatnim dniu imprezy. W spektaklu "Słodki ptak młodości" zagrała - jakby specjalnie dla niej napisaną - rolę zapomnianej gwiazdy, która nie umie żyć bez sceny, choć ma świadomość upływu czasu z wszelkimi tego konsekwencjami. Zagrała ją odważnie (może nawet zbyt odważnie?), bez oporów obnażając cały smutek starzejącego się kobiecego ciała, jego okrutną fizjologię i skrzywioną psychikę wiecznie spragnionej sukcesu artystki. Dawna piękna księżniczka Kosmonopolis jest tu już tylko swą własną żałosną karykaturą, ale nie boi się tego pokazać, bo przecież dziś wszystko jest na sprzedaż... I dopóki publiczność zechce ją oglądać, nawet wyśmiewając czy wyszydzając, będzie się trzymać sceny pazurami. A jeśli los będzie dla niej łaskawy, umrze kiedyś na niej w światłach jupiterów.

Najpiękniej jednak umierała w tym roku na festiwalowej scenie (ale poza konkursem!) Maja Komorowska w klasycznym już dramacie "Szczęśliwe dni" [na zdjęciu] Samuela Becketta w reżyserii Antoniego Libery. Ta niezwykła aktorka przede wszystkim odkryła w tej egzystencjalnej sztuce coś, czego istnienia nawet nie podejrzewaliśmy - nutę humoru, radości z ostatnich okruchów życia i pogodzenia z losem. Zasypana na scenie piaskiem najpierw do pasa, potem aż po szyję, udowodniła, jak wiele można przekazać jednym gestem, twarzą, spojrzeniem, a przede wszystkim samym głosem. To była naprawdę wielka kreacja.

W tę serię pożegnań ze światem wpisał się także "Ślub" Gombrowicza w reżyserii Waldemara Zwodzińskiego z Teatru Jaracza w Łodzi. Widowisko zamknięte w zimnej, szklanej scenerii, przypominającej jakieś makabryczne laboratorium, gdzie dokonuje się eksperymentów na ludziach, a Henryk budzi się na stole prosektoryjnym - zdaje się być próbą wiwisekcji mózgu człowieka ciężko doświadczonego przez okrucieństwa wojny. Nie jest jednak pewne, czy tylko podglądamy jego koszmarne sny lub wizje przyszłości, które sam próbuje wykreować, czy też jakaś zewnętrzna siła pomału i niepostrzeżenie odziera go z wszelkich złudzeń, wartości, emocji, ludzkich odruchów a w końcu także z oznak życia. Ten wstrząsający spektakl odkrywa w dramacie Gombrowicza nowe sensy. Nie teoretyczne dywagacje na temat uwikłania w formę, lecz prawdziwy ból obcowania z innymi, ów szczególny psychiczny autyzm, który niweczy wszelkie pozytywne relacje między ludźmi.

Łódzki "Ślub", obsypany nagrodami także aktorskimi na innych festiwalach, nie znalazł jednak uznania u kaliskich jurorów. Można się tylko domyślać, że trochę przekornie pominęli oni takie zweryfikowane już propozycje. O czym świadczyłoby także zignorowanie wrocławskiego spektaklu "Kupiec wenecki" Szekspira, który istotnie w Kaliszu wypadł nie najlepiej, ale dobre kreacje aktorskie dało się w nim zauważyć.

Największa jednak prowokacją było obsypanie całą lawiną nagród łódzko - szczecińskiego spektaklu "Rowerzyści", zagranego w nowej (przynajmniej na naszych scenach) aktorskiej manierze - powierzchownie, obojętnie, jakby bez przekonania, zaangażowania czy śladu emocji. Być może ów styl gry, nieźle oddający uczuciową pustkę bohaterów sztuki, zasługiwał na uwagę, ale sam spektakl niestety nie. Po prostu jest on spóźniony o jeden... kryzys. Odkąd cały świat popadł w finansowe tarapaty, takie społeczności -konsumpcyjnie zaspokojone, pozornie bezpieczne i zadowolone z siebie, a w istocie znudzone i zobojętniałe na wszystko - już nie istnieją nawet na Zachodzie. A dla nas chyba na długo skończył się sen o karierze Kopciuszka w Ameryce. Do kogo więc miał przemówić ów spektakl?

Za to dla wszystkich pozostałych teatrów uczestniczących w festiwalowym konkursie znalazły się dość zasłużone nagrody. I dla prostej i zabawnej "Plotki". I dla nowatorskiej acz mocno pokrętnej "Elektry". (Oj, tam też było sporo efektownego umierania! I jeszcze świetny pokaz mody pogrzebowej...). A kaliszan oczywiście najbardziej ucieszyła nagroda dla Michała Wierzbickiego, jednego z najciekawszych aktorów naszej sceny (twórcę m.in. teatru "Wirokiro").

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji