Bajor w "Brelu"
Program ma tytuł "Brel", najbardziej eksponowana jest Fatyga, najsilniejsze wrażenie robi Bajor ale, moim zdaniem, największe zasługi położył Młynarski, który przetłumaczył teksty i razem z Kamińskim wyreżyserował to znakomite przedstawienie w "Ateneum". I na tym można by skończyć gdyby nie to, że "Brel" jest kolejnym dowodem renesansu zapotrzebowania na piosenkę tekstową, poetycką, a takie są właśnie piosenki Brela.
Sukces przedstawienia na scenie kameralnej "Ateneum" polega jednak nie tylko na wartości samych utworów, ujętych w wartkie i zwarte widowisko. Młynarski ocalił ich poetykę i poetyckość w przekładach. Jak wąż przewija się przez gąszcze i chaszcze naszego języka, nad podziw sprawny w wynajdywaniu jednozgłoskowców, których mamy tak mało, chwilami tylko niepotrzebnie zamyka spadek wiersza partykułą lub spójnikiem czy też nie zwraca uwagi na prozodię. Ale jest w tym Brel, jego egzystencjalny niepokój, jego sardoniczny grymas i ostry, kąśliwy dowcip.
Ciężar jego poezji, oprawionej znaną, ekspresyjną muzyką, (opracowanie Janusza Stokłosy) wzięło na siebie pięcioro wykonawców. I tu się zaczyna dziwo: zwykły program piosenkarski przeistacza się w widowisko. Kamiński z Młynarskim tak prowadzą czarno ubranych aktorów na tle czarnych zastawek (scenografia Marcina Stajewskiego) że piosenki, stając się etiudami aktorskimi lub choreograficznymi (układy Janusza Józefowicza), zyskują na dramatyzmie i rozszerzają pole akcji. "Brel" nabiera charakteru nawet musicalu.
Asem atutowym programu jest Michał Bajor. Ma najgorsze ze wszystkich warunki głosowe i aparycyjne, ale najoryginalniejszą i najwyraźniej określoną osobowość. Niewiarygodnie sprawny w geście, przeszywa widza siłą i prawdą, zdolnością przeistaczania się. Brawurowy w "Walcu na 1000 pas", przejmujący w piosence "Następny", ludzki, wzruszający i prawdziwy w piosence "Jef"; daj Boże takie wibrato niejednemu wokaliście jazzowemu. Nie wykorzystaną wartością jest Agnieszka Fatyga. Ma znakomite warunki fizyczne, urodę i doskonały, wyszkolony głos, który niepotrzebnie więzi w płytkim rejestrze piersiowym i zamyka się cała w konwencji martwego spojrzenia i chłodu wyrazowego. Grażyna Strachota, również doskonale dysponowana głosowo, nie bardzo sobie z tym głosem radzi, bo nie śpiewa ani kameralnie ani w przestrzeń. Podobnie Emilian Kamiński, który ma piękne chwile prawdy i szczerości, nie może się zdecydować, czy ma śpiewać do mikrofonu czy na żywo, a to przecież wymaga zupełnie innej techniki. Marian Opania jest w tym programie postacią z innego teatru i tylko w piosence "Cukierki dla panienki mam" przylega do reszty.
Najbardziej przeszkadza temu programowi fatalne nagłośnienie, które mimo dobrej aparatury, nie było częścią przedstawienia i tak przyjętego przez publiczność owacyjnie.