Emigracja nie na zmywak
Jeśli polski aktor wyjedzie na Zachód - zaraz wszyscy twierdzą, że robi tam karierę. Choćby tylko wbijał gwoździe w dekoracje na scenie. Gdy młoda polska aktorka zdobywa prawdziwą sławę w Rosji - w jej ojczyźnie nikt o tym nie wie. Wciąż nam się wydaje, że Rosja to wobec Polski kulturalna prowincja. Jest odwrotnie - z Petersburga dla tygodnika Nie pisze Wojciech Mittelstaed.
Zatańczyć Dostojewskiego
Czy można na egzamin do szkoły aktorskiej przyjść z tłumaczem? Urszula Malka wycięła taki numer. I to nie byle gdzie. U samego Dodina, cara i jedynowładcy petersburskiego świata teatralnego. Lew Dodin uznawany jest za czołowego rosyjskiego reżysera, o jego szkole głośno w świecie. Przy Akademickim Małym Teatrze w Teatrze Europa Dodin prowadzi zajęcia ze studentami. Dostać się na 5-letni kurs trudno. Nabór prowadzi raz na kilkanaście lat, rocznik liczy zaledwie kilkunastu studentów. Do takiej elitarnej szkoły zachciało się zdawać Urszuli Malce. Na przesłuchanie przygotowała kilka tekstów po polsku oraz Dostojewskiego w wersji tanecznej, żeby bez słów było zrozumiałe. Był to krok desperacki.
Dodin nie wiedział, co robić z polską dziewczyną. Widział w niej talent, ale bariera językowa wydawała się nie do przełamania. Na nauczenie się języka dal miesiąc. W tym czasie przychodziła do mistrza na przesłuchania. Waletowała w akademiku, uczestniczyła w życiu studenckinr, które zaczynało się śniadaniem składającym się z setki i ogórka. Nocą przygotowywała się do kolejnych spotkań z groźnym Dodinem. Wreszcie, po długich naradach i pierwszym przesłuchaniu bez udziału tłumacza, została przyjęta, ale warunkowo. Żadnej taryfy ulgowej. Da sobie radę - zostaje; nie da - wraca do Polski.
Brawurowo zagrana rola w spektaklu "Warszawska melodia" przyniosła jej w Rosji opinię jednej z najzdolniejszych młodych aktorek.
Miłość w czasach Stalina
"Warszawska melodia" Leonida Zorina to mocno zramolała sztuka. Cieniutki melodramat. Degustator win nie jest w Rosji perspektywicznym zajęciem. Degustator wódki miałby większe wzięcie. Sam wielki Mendelejew najpierw ustalił odpowiednią i stosowaną do dziś proporcję alkoholu w gorzałce, a dopiero później wymyślił swoje chemiczne tablice. Ale Witia, bohater sztuki, uparł się uczyć właśnie tamtego niewdzięcznego zawodu. Nie dość że zachciało mu się szlachetnych trunków, to jeszcze na dokładkę zakochał się w Polce, Heli, studentce moskiewskiego konserwatorium.
Miłość Polki i Rosjanina okazuje się tragiczna, bo przyszło im się zakochać w sylwestra z 1946 na 1947 rok, a wtedy, jak raz, Stalin zabronił swoim obywatelom małżeństw z cudzoziemcami. Młodzi muszą się rozstać. On dalej kosztuje win w Rosji, ona wraca do Polski, gdzie zostaje gwiazdą. Po latach spotykają się w Warszawie. On przyjechał spróbować naszych win, co już jest śmieszne. Ona, słynna śpiewaczka, wciąż kocha Witię, gotowa jest dla niego się rozwieść, a przynajmniej przespać z nim w hotelu. Niestety Witia się boi, że koledzy doniosą gdzie trzeba o podejrzanych kontaktach z cudzoziemkami podczas służbowego wyjazdu.
Do trzeciego i ostatniego spotkania dochodzi znów po wielu latach, w antrakcie koncertu Heli w Moskwie. Dawni kochankowie nie mają sobie nic do powiedzenia, oprócz nieszczerych serdeczności.
Rosyjscy przyjaciele musieli mi wyjaśnić, w czym tkwi popularność sztuki Zorina. To był pierwszy spektakl chruszczowowskiej odwilży. Po raz pierwszy w sztuce teatralnej można było pokazać kawałeczek prawdy, powiedzieć coś o wpływie najdoskonalszego ustroju na prywatne życie. W dodatku sztuka kończy się smutno, zamiast jak dotychczas radosnym wstąpieniem wszystkich do Komsomołu i zbiorowym wyjazdem na zbieranie kartofli w kołchozie.
Polka udaje, że mówi po polsku
"Warszawską melodię" Teatr Europa wystawia od dwóch lat przy pełnej sali. Na spektaklu, który oglądałem, większość widowni stanowiła młodzież, dla której to, o czym opowiada Zorin, jest historią jak lot Gagarina. W trwającym 2 godziny bez przerwy przedstawieniu występuje tylko dwoje aktorów - Urszula Malka i Daniła Kozłowskij, oboje z jednego rocznika Dodinowej uczelni. Po zakończeniu kilkanaście razy byli wywoływani oklaskami na scenę.
Grają rzeczywiście fantastycznie. Odnosiłem wrażenie, że poruszają się po cienkiej grani, gdzie z obu stron czai się przepaść. Z jednej strony grozi płaski melodramat, a z drugiej - farsa. Ani razu nie zrobili fałszywego kroku. W dodatku na scenie zmieniali kostiumy, bo sztuka rozgrywa się w kilku epokach, a mimo braku makijażu starzeli się na oczach widzów. Przez 7 lat Urszula tak dobrze opanowała rosyjski, że specjalnie musiała udawać polski akcent. Występuje teraz w kilku innych spektaklach, gdzie polskość nie jest jej potrzebna.
Siedzimy naprzeciw siebie w cukierni Słodkojeżka na Małej Sadowej. Aktorka opowiada o zajęciach w szkole Dodina. O kursach baletu, śpiewu, lekcjach dykcji, psychologii, historii sztuki, religii nawet. Od rana do nocy. No i lekcje muzyki. W tym teatrze każdy musi dobrze opanować grę na jakimś instrumencie, absolwenci stanowią więc razem całkiem dobrą orkiestrę. - Lektor dykcji - śmieje się - uczył mnie nawet, jak wymawiać mam swoje imiona i nazwisko: Urszula Magdaliena Małka.
Jedna pieprzona pieczątka
Cudzoziemka to dla rosyjskiego teatru problem tym większy, gdy dobiła się statusu gwiazdy. Trzeba było załatwić służbowe mieszkanie. Z tym jeszcze pół biedy. Gorzej, że cudzoziemiec, który na stałe przebywa i pracuje w Rosji, potrzebuje tysiąca papierków i pieczątek. Nie było rady. Teatr zatrudnił urzędniczkę, której jedynym zadaniem jest dbanie o wszystkie formalności Polki.
- A i tak - mówi - zostałam pewnego razu deportowana z Rosji. Graliśmy gościnnie w Stuttgarcie, później były trzy dni wolnego. Postanowiłam wpaść do Warszawy. W dzień spotkania z rodziną, w nocy balangi ze znajomymi. Zmordowana, skacowana wsiadłam do samolotu z jasnym planem - wyspać się i następnego dnia w dobrej formie wejść na scenę. Tymczasem na lotnisku w Petersburgu okazało się, że w moich papierach brakuje jakiejś pieczątki. Jednej, maleńkiej, którą powinien postawić rosyjski konsulat w Warszawie. Dzwoniłam do Dodina, do różnych ważnych osób, nikt nie mógł nic zrobić. Pieczątka w Rosji rzecz święta. Za nic nie chciałam wsiąść z powrotem do samolotu, którym przyleciałam z Warszawy. Milicja zaprowadziła mnie tam pod ręce. Ile jobów usłyszał wówczas ode mnie kraj Puszkina...
W "Warszawskiej melodii" jest taka scena, gdy Hela dowiaduje się o bezdusznym przepisie stalinowskiej biurokracji zabraniającym mieszanych małżeństw. Ponoć nigdy przed tym incydentem Malka nie zagrała tej sceny z większą pasją.
Gwiazdy grają tylko w telenowelach
Aktorka miała moment załamania. Po sukcesie w "Warszawskiej melodii" teatr szykował się do wystawienia Szekspira. Liczyła na jedną z głównych ról. Lew Dodin posadził ją jednak na ławce rezerwowych. Wyjątkowo niewdzięczna rola w jego teatrze. W próbach, które kończą się często po północy, mają obowiązek uczestniczyć wszyscy aktorzy, także ci rezerwowi. Urszula postanowiła wrócić do kraju. Złożyła wymówienie z zastrzeżeniem, że grać będzie do końca sezonu, ale bez uczestnictwa w próbach.
Wzięła ze sobą nagranie sztandarowego spektaklu i ruszyła w objazd polskich teatrów. Oczywiście wszyscy znali Dodina. Nikt nie chciał jednak choćby spojrzeć na DVD ze spektaklu. Pewien wielki dyrektor teatru, tak wielki, że Malka prosiła o zachowanie jego nazwiska do mojej wiadomości, objaśnił rzecz krótko: - Pani nie grała w żadnym polskim serialu, więc nie jest pani gwiazdą. A ja zatrudniam tylko gwiazdy.
Malka nie gra w serialach także w Rosji. W tym dziwnym kraju istnieje wyraźne rozgraniczenie między sztuką wysoką i popularną. Przy czym, o dziwo, sztuka wysoka jest także bardzo popularna.
Po powrocie z Polski Malkę czekała trudna rozmowa. Dodin przyjął marnotrawną córę z powrotem. Urszula i Daniła grają parę zakochanych. Początkowo tylko grali, nawet - jak twierdzi aktorka - prywatnie nie przepadali za sobą. Później nawiązała się nić sympatii. Wreszcie wyznali sobie miłość i dziś są małżeństwem. Ktoś, kto lubi używać wielkich słów, powiedziałby, że powtórzyli "Warszawską melodię", tylko żyć im przyszło w szczęśliwszych czasach. Mieszkają w Petersburgu niebiednie, są znani, lubiani, podziwiani. W domu rozmawiają po rosyjsku, bo Urszuli udało się nauczyć męża tylko jednej polskiej frazy: idę do sracza, co niewątpliwie brzmi mniej pretensjonalne niż rosyjskie idu w tualiet.