Artykuły

Henryk Ibsen z nową brodą

Twórczość Ibsena to walka konkretu z metaforą. Linię konkretu wyznacza tu "Nora", "Rosmersholm'', "Wróg ludu"; linia metafory to "Brandt", "Cesarz i Galilejczyk", "Peer Gynt"; a samą walkę narzucił pisarzowi mieszczański widz skandynawski. Pisze Juliusz Bab: "Wielkie" tragiczne sformułowania światopoglądowe nie wywarły na społeczeństwie żadnego wypływu. Wpływ ten zaczął się od chwili, kiedy Ibsen na poszczególnych, branych z rzeczywistości przykładach zaczął ukazywać groźne błędy współczesnego społeczeństwa". Teatr polski preferował przez ostatnie, lat dwadzieścia również ów nurt ibsenowskiego konkretu; znakomite skądinąd spektakle ("Nora"z Elżbietą Barszczewską, "Hedda Gabler" z Zofią Petri) utrwalały w podświadomości widza legendę o Ibsenie - posępnym kuzynie Gabrieli Zapolskiej. Ibsenowską metaforę wydzierżawił Grieg. I lukrował ją wiolinową słodyczą "Pieśni Solwejgi".

Młody reżyser, Maciej Prus zaatakował jednocześnie legendę i Griega i Jego spektakl ("Peer Gynt" w warszawskim Ateneum ukazuje widzowi nową twarz Ibsena - obrośnięte policzki krzywi grymas profetycznej ekstazy. Czas współczesny przychylny jest dla brodatych proroków, pejzaż "Nory" i "Rosmersholmu" zżółkł, wypłowiał, zatracił dawną ostrość rysunku, gdy tymczasem namiętny, pełen filozoficznych dywagacji "Peer Gynt" okazał się nadspodziewanie bliski naszym literackim modom i naszym marzeniom. Któż z nas - wzorem Gynta - nie chciał być cesarzem, któż z nas wolny jest od myślenia o chwili bilansu, kiedy wraca w swój krajobraz po bitwie? Recepty, jakimi obdarta nas na ów moment Ibsen, są przy tym na tyle szlachetne, że trudno ich nie przyjąć. Są też tak enigmatyczne, że wolno ich nie rozumieć. Nie rozumieć - przyjmując.

Oczywiście, teatr pozbawiony jest tutaj przywilejów widza. Teatr powinien solidaryzować się z żarem ibsenowskiej moralistyki, gdyż ewangeliczny tekst "Peer Gynta" mówiony bez wiary - przemienia się we frazes, a wtedy po co go mówić. Reżyser rozwiązał te trudności w sposób godny pochwały. Co trzeba - wykreślił, co trzeba - odżarzył. Przekład Zbigniewa Krawczykowskiego ociosał oryginał z secesyjnej ornamentyki, konstrukcja adaptacyjna Prusa sprowadziła poetyckie wielosłowie do klarownej dyskusji o względnej swobodzie grzechu. Nie obyło się tu bez uproszczeń zwłaszcza w drugiej części widowiska, gdzie Peer Gynt w zbyt już ekspressowym tempie obdarza partnerów cynicznymi deklaracjami, a partnerki biżuterią. Również reżyserskie i aktorskie ustawienie roli Odlewacza Guzików (Marian Kociniak) sprawia, iż apostrofy, których Odlewacz nie szczędzi Peerowi, a Ibsen widzom, brzmią zbyt rezonersko. Przypomina to raczej scenę z "Pana Twardowskiego", którego zamiast diabła nawiedził przywiędły aniołek, a nie wielki dialog filozoficzny, próbujący określić granice pomiędzy tym, co indywidualne, a tym co przeciętne. Wydaje się przecież, iż te adaptacyjne zabiegi stanowiły, koszt własny całego przedsięwzięcia. Bez nich "Peer Gynt" pozostawałby mgławicą słów. Prus wprowadził do tej mgławicy porządek. Pomógł mu Roman Wilhelmi - odtwórca roli tytułowej. I on uładził mnogość uczuć, jakimi eksploduje jego bohater, starając się nie zatracić przy tym ich młodopolskiej barwności. Z dramatyczną ekspresją rozegrał rozmowę z umierającą matką (Barbara Rachwalska), nie bał się groteskowych wyjaskrawień w scenie z Anitrą (Joanna Jędryka), zdominował go dopiero liryzm Solwejgi, ale też Anna Seniuk była w tej roli samą poezją, samą słodyczą, samą miłością. I Peer był porażony, i Wilhelmi, i widzowie. Kierunek porażenia zbieżny był przecież z intencjami autora. Zostaliśmy przekonani, że miłość uszlachetnia. By nas dla tej idei zjednać, warto było zagrać "Peer Gynta".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji