Artykuły

Kłopoty z "Peer Gyntem"

Ten Peer Gynt, oglądany na scenie po raz pierwszy, wprawił mnie w zakłopotanie. Bo zrobił to przedstawienie teatr pełen ambicji i niegasnącej świeżości, i aktorzy, dla których ma się dobre uczucia i myśli, i reżyser, o którym zrobiło się głośno, a którego żadnej pracy - tak się to brzydko złożyło - nie miałam możności zobaczyć. I jeszcze: spektakl cieszył się dobrą na ogół reputacją; koledzy chwalili pomysłową oszczędność, z jaką reżyserowi udało się wtłoczyć dzieło tak rozbujane w przestrzeni i w czasie w ramki kameralnego teatru.

Można oczywiście chwalić teatr, reżysera i aktorów, a także scenografa za ambicje i inwencję, z jaką na małej scenie pokazali utwór trudny do pokazania nawet na scenie największej. Ale co z tego wynikło? Ten Peer Gynt, zestawiany w programie z Faustem, Kordianem itd., wydawał się naprawdę w sposób podejrzany podobny do Kasprowiczowego "Marchołta". Nie do warszawskiego spektaklu, w którym Ludwik Rene - spróbował zrobić coś przeciwnego niż Prus: ratować wątłą tkankę myślową dzieła przez mnogość teatralnych efektów. Prus zaufał walorom tekstu i sprowadził dzieje Peer Gynta, rozgrywające się w różnych pejzażach i czasach, do jednej nic nie znaczącej dekoracji, do paru nieodzownych aktorów i kilku niezbędnych rekwizytów.

Rolę Peer Gynta, którego pewnie mógłby zagrać młody Laurence Ołivier, powierzył Wilhelmiemu, który mógłby pewnie zagrać role nieco mniej romantyczne, ekspansywne i wymowne. Można sobie oczywiście założyć, że Peer Gynt to "Każdy" i takim sposobem, inteligentnie i chytrze, wybrnąć z trudności obsadowych - ale co z tego wyniknie? Powstanie zwyczajna biografia zwyczajnego człowieka, który za młodu się wyszumiał, potem przeżył wiek męski wiek klęski, a na starość był żałosny i śmieszny, choć nie brakło mu chwil pocieszenia. Tylko skoro to miał być "Każdy", to po co się aktor tak wysilał, po co tak wytężał głos i tak się starał zwielokrotnić własne fizyczne warunki? Byłoby chyba lepiej, gdyby potraktował swojego dziwacznego bohatera z nieco większym spokojem i humorem.

Do wyrażenia takiego - niezbyt poważnego stosunku względem szanownego dzieła ośmielił mnie historyk teatru, który także (!) wydaje się mieć kłopoty z oceną "Brandta" i "Peer Gynta", dwóch utworów wielkiego pisarza, mających wszelkie pozory młodzieńczości, choć pisanych już w wieku dojrzałym. Myślę o Nicollu, który na próżno szuka w "Brandcie" "zbawiennej łaski humoru", zaś Peer Gynt przypomina mu "niemrawe wysiłki Goethego w komedii, zupełnie jakby koń ustrojony w płócienną krezę starał się z powagą wykonywać wdzięczne pirueta tancerki baletowej". "Mimo wszystko jednak" uznał Nicoll "Peer Gynta" za "jedną z największych sztuk XIX wieku", choć autorowi zbliżającemu się do czterdziestki zarzucał "niedojrzałość głównych myśli" w obydwu "wielkich" dramatach.

Na scenie "Ateneum" niewiele (na szczęście) pozostało z filozofii Peer Gynta, z jego naiwnej symboliki i metaforyki (z którymi także wspomniany historyk nie bardzo sobie umiał poradzić). Ale co zostało? Być może właśnie świadectwo, że młody polski reżyser z brodą wykazał w danym przypadku lepszą znajomość teatru aniżeli brodaty autor. Bo wiele teatralnej zręczności i inteligentnej logiki jest w owym układzie scen, będących jakby zwięzłą relacją o dziele, z którym się trzeba zaznajomić, ale któremu nie warto poświęcić aż tyle uwagi i środków, jak to sobie autor założył. Inaczej mówiąc - Prus zmienił poetykę utworu na bardziej teraźniejszą, wygodną, modną.

Miał zapewne do tego prawo. Jego równolatkowie - wiadomo - nie takie popełniają herezje wobec sędziwych klasyków. Toteż mówiąc o zakłopotaniu miałam na myśli nie zabieg - pozornie sensowny i rozsądny - ale jego rezultat i skuteczność. Po prostu - jak się wydaje - Peer Gynt (podobnie jak Marchołt) nie wytrzymuje lapidarnej konstrukcji, jaką mu przypisał reżyser. Nie można Peer Gynta jak Fausta puścić "samopas" na scenę; nagie słowo nie dostarczy tu chyba materiału nawet najtęższemu aktorowi, jeśli go pozbawić aparatury pomocniczej, jaką sugeruje utwór. Może jakiś teatralny (albo filmowy) Bergman potrafiłby rzucić Peer Gynta na tło bujnego krajobrazu (przecie akcja rozgrywa się w skontrastowanych pejzażach - na północy i na południu), może by fabułę wypełnił postaciami północnych olbrzymów i z tej rozkiełzanej sagi zrobiłby coś równie klarownego i pięknego jak z legendy zawartej w Źródle.

Bo zasada wydaje się być prosta: kameralizować można (chociażby dla oszczędności) utwory o tekście autonomicznym, tzn. zdolnym udźwignąć ciężar myślowy spektaklu. A kiedy - jak w przypadku Peer Gynta (czy niedawno omawianego Marchołta) tego ciężaru zabraknie - przychodzi dziełu z pomocą teatr, opera czy film, z całym - jak się to często ogląda - arsenałem służącej do tego machiny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji