Artykuły

Prapremiery znaczące

OTUCHĘ niosą interesujące prapremiery. Na przełomie roku zeszłego i obecnego mieliśmy ich trochę. Trudno wymiernie je wszystkie w ponad stu teatrach naszych prawie pięćdziesięciu województw. Recenzent nie jest statystykiem, składa się tylko na statystykę ogólną, sygnalizując co widział i na co zwrócił uwagę. Pozostawia innym ich spostrzeżenia, a statystykom podsumowanie. Ja sygnalizuję cztery znaczące.

W oczywisty sposób mają większą szansę na sprawozdawcze uplasowanie prapremiery warszawskie. Jak np. "Pamiętnik pani Hanki" A. Marianowicz wg powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza w Teatrze Kwadrat przy ul. Czackiego z takimi aktorskimi rodzynkami, jak Jan Kobuszewski jako niezrównany Amerykanin polskiego pochodzenia i Jarema Stępowski w aż trzech wcieleniach: emerytowanego dyplomaty, kelnera i szpiega, czy wdzięczna galeria dziewięciu pań, którym się kłaniam ogólnie, a z przekonaniem.

Nie ujdzie uwagi także polska prapremiera sztuki A. Szukszyna "Gdy obudzą się rankiem" w przekładzie Grażyny Strumiłło-Miłoszowej i reżyserii Piotra Cieślaka w Teatrze Powszechnym. Akcja, rozbudowana udramatyzowanymi scenkami z kilku opowiadań tego autora, toczy się w izbie wytrzeźwień, gdzie spotkała się gromadka bywalców i żółtodziobów tej instytucji społecznej. Gra artystów jest koncertowa, przy czym w obsadzie pierwsze skrzypce grają Bolesław Smela jako bywalec i Władysław Kowalski jako złośliwy fantasta, no i kreacja Anny Seniuk jako sprzątaczki jest niezapomniana.

ŁATWIEJ mogą się wymknąć uwadze ogólnokrajowej przedstawienia pozastołeczne. Dwa z nich, i to znakomite, udało mi się zobaczyć w Teatrze Wybrzeże i trzeba odnotować.

Pierwszym z nich jest "Triumf miłości" Marivaux w przekładzie i reżyserii Stanisława Hebanowskiego, scenografii Anny Rachel-Koenig. Pod wrażeniem tego spektaklu aż nie chce się wierzyć, że teatry polskie do tego utworu dotychczas się nie dobrały. Żeby jednak dobrać się do skarbu, trzeba było dobrać klucze do zamków, a tych jest co najmniej trzy.

Należało znaleźć klucz językowy do osiemnastowiecznego rokokowego tekstu, zwłaszcza idzie o umownego prosteczka Dymasa, w oryginale wysławiającego się bardzo zabawnie choć sztucznie, jak przystało na osiemnastowieczne imitacje ludowizmów. Także inne osoby mają słownictwo stosownie zróżnicowane znalezienie odpowiedniej gamy z uwzględnieniem stylizacji było skomplikowanym zadaniem translatorskim, z którego Hebanowski wywiązał się znakomicie, z kolei, dobierając klucz inscenizacyjny z właściwą sobie kulturą i smakiem.

Trzeci klucz: interpretacji, był już w rękach artystów, którzy zagrali w sposób świadczący jak najlepiej o kunszcie stylizacyjnym, co należy do podstaw rzemiosła aktorskiego. Kontrasty zostały właściwie rozłożone, od komiczno-sentymentalnej roli Leontyny w wykonaniu Bogusławy Czosnowskiej do zabawnie naiwnej postaci Agista granej przez Jana Sieradzińskiego. Sprawnymi partnerami w rolach groteskowych Korinny i Arlekina byli Elżbieta Goetel i Florian Staniewski. Sztuka jest znakomicie skonstruowaną komedią sytuacji, z niezawodnym efektem przebieranki kobiety za mężczyznę, z czym zręcznie uporała się Małgorzata Ząbkowska. Jerzy Łapiński i Jerzy Dąbkowski jako komicy mieli pełne pole do popisu w rolach despotycznego filozofa i z cicha pęk ogrodnika, który świetnie podał skomplikowany tekst. Wiesław Nowicki miał do zagrania tylko akcent końcowy stanowiący pointę pełno [...] dołączona.

Duże znaczenie repertuarowe ma prapremiera w tymże teatrze debiutanckiej sztuki Władysława Zawistowskiego "Wieloryb", zjawia się nowe imię w rejestrze autorów scenicznych, którzy maja coś do powiedzenia. Niektóre opinie próbowały szczęśliwego debiutanta koligować to z Beckettem, to z Sartre'em, to z Ionesco, to z Gombrowiczem, to z Mrożkiem, to z Białoszewskim, ale nie ma co doszukiwać się zestawień, w istocie lepiej ograniczyć się do stwierdzenia, że Zawistowski widzi współczesność, używa dzisiejszego języka teatralnego.

Rzecz toczy się w bezczasie, a zarazem obecnie. Następują konfrontacje sensu z nonsensem, woli z bezwolą, w warunkach absurdalnych gdy bohaterowie nie od razu orientują się, że są połknięci przez w wieloryba, choć musi to być jasne, skoro spotykają się tam z biblijnym Jonaszem. Sytuacja ich staje się bezczasowa, wspólna i bez wyjścia. Nie skorzystają z migawkowej szansy gdy osoba z orkiestry transcendentalnej daje im szansę wyjścia z bredni gdy pogrąża się bezwolnie w mrokach swej pułapki. Jeden tylko z nich zdobywa się na próbę ucieczki. Trzeba jednak na to rozoruć wnętrzności potwora, a wtedy zaleje całą scenę krew.

W interesującej scenografii Jana Banucha ta ostatnia scena wymknęła się jasnej wykładni. A może reżyser Ryszard Major nie chciał jej rozjątrzyć, lecz wolał przytłumić mimo że jest na ogół rzecznikiem miotaniny na scenie, a nie statyki.

W przedstawieniu mieli bardzo wdzięczne role Jonasza i współczesnego harcerza Jerzy Łapiński i Jerzy Dąbkowski. Gdyby nie podyktowany przez reżysera akcent na ruchliwość mogliby lepiej wycieniować grę i tak przekonująca Małgorzata Dąbkowska w roli żony Jonasza dowiodła tym, którzy ją widzieli w "Triumfie miłości", jak duże ma umiejętności transformacyjne. Stanisław Michalski w roli majestatycznego trębacza z zaświatów był należycie monumentalny. Parze adeptów Studium Aktorskiego dano możliwość oswojenia się ze sceną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji