Nie przeciw, czyli za
W Berlinie grano "Niemców" Leona Kruczkowskiego pod tytułem "Sonnenbruchowie". Dziwne? Chyba nie. Tytuł dla nas oczywisty i prosty tam, za Łabą brzmiał niepokojąco jednowymiarowo. Tutaj wydarzeniem była wielowymiarowość obrazu sąsiedniego narodu, tam dramat zrozumiano - i słusznie - jako oskarżenie.
Właśnie ta druga wartość pozostała, nie rozmyła się w interpretacyjnych sporach, nie wyblakła wśród dzieł epigonów. "Niemcy" są oskarżeniem, i tylko po to warto ten dramat dzisiaj grać. Jest on o Niemcach, ale przede wszystkim jest o ludziach, ludzkich postawach wobec zła. Mógłby więc nazywać się "Sonnenbruchowie", to mało istotne. Wymowa pozostaje ta sama, to samo oskarżenie.
W Teatrze na Woli przedstawienie rozpoczyna głośny motyw z "Walkirii" Wagnera. Ostre światło wydobywa z mroku biało-czarno-czerwoną swastykę. Niemcy triumfują. Jesteśmy w domu profesora Sonnenbrucha. Tego Sonnenbrucha, który Hitlera i jego triumfów nie akceptuje, który ma czyste sumienie. Być Niemcem i w czasie tej wojny mieć czyste sumienie to luksus. Szacowny profesor pozwala sobie nań. Tyle, że nie przewidział kosztów. Spowodowany jubileuszem ogólnie szanowanego profesora rodzinny zjazd staje się niespodziewaną okazją do rachunku sumienia.
Reżyser przedstawienia Andrzej Rozhin ogniskiem akcji uczynił ten właśnie zjazd, czyli wydarzenia rozgrywające się w domu Sonnenbruchów. Tak też jest i u Kruczkowskiego, ale Rozhin posunął się dalej, konsekwentniej podporządkował temu założeniu konstrukcję przedstawienia. Oto trzy sceny umieszczone na początku dramatu wplótł w akcję właściwą. W ten sposób rozwiązał problem pewnej dramaturgicznej niespójności. Sceny z żydowskim dzieckiem, panią Soerensen i młodą Francuzką są zatem przedstawione jako wspomnienia Hoppego, Willego i Rum. Rzadki to przypadek tak umiejętnego wykorzystania rekwizytu w teatrze. Kolejno: jabłko, naszyjnik i koniak przywołują nową sceniczną rzeczywistość - u Kruczkowskiego odległą w czasie i przestrzeni - tu rzeczywistość nieco odrealnioną, ale bliską, jak bliskie są wyrzuty sumienia. Prosty ten zabieg przydał dramatowi teatralności, a przedstawienie ożywił i wzbogacił o bardziej ludzki, uczuciowy wymiar.
Szczególny dramatyzm ma scena z żydowskim dzieckiem. Gra je ten sam chłopiec, który chwilę przedtem i chwilę potem gra syna Hoppego. Eugeniusz Kamiński jako Hoppe to człowiek w pełni świadomy brudu swoich rąk. To zbrodniarz, dla którego jednak znajdujemy więcej zrozumienia niż dla tych, którzy nie potrafią przyznać się do winy nawet przed sobą. W ujęciu Kamińskiego Hoppe to postać w swej głupocie, w swym strachu i w swej słabości tragiczna, a więc ludzka.
Tego wymiaru nie osiągnęły niestety dwie pozostałe ewokacje. W pierwszej zabrakło pani Soerensen. Danuta Nagórna gra postać z innej sztuki. Jest zbyt swobodna zbyt kokieteryjna brak jej znamion cierpienia. Najsłabiej jednak wypada francuskie wspomnienie Ruth. Reżyser bowiem, nie wiedzieć czemu, kazał się Joannie Jędryce denerwować. W pozostałych scenach gra Jędryka Ruth z Kruczkowskiego. Tę przywykłą do wygodnego, beztroskiego życia rozkapryszoną egoistkę. Przyzwyczajoną do posłuchu i nieustannej adoracji kobietę bez zahamowań. Takiej Ruth zbolała Francuzka nie może wprawić w niemal
rozpacz, może ją tylko zaintrygować, co najwyżej lekko i na krótką chwilę rozdrażnić. Tymczasem tutaj Ruth przeżywa szok. Dorobiono jej więc moralną metamorfozę, co znacznie upraszcza cały problem i może mylnie tłumaczyć jej późniejsze zachowanie. Dlatego, mimo przejmującego epizodu Jolanty Żółkowskiej (Fanchette) scena ta gubi swój sens.
Z żywiołowością i pasją Fanchette kontrastuje chłodny spokój Berty. Nie mają one oczywiście wspólnej sceny, ale w tym układzie dramaturgicznym jest to widoczne zestawienie. Różnie grywano Bertę. Mniej lub bardziej demonicznie, mniej lub bardziej człowieczo, Aleksandra Karzyńska potrafiła wyważyć proporcje między miłością i nienawiścią między tkliwością i matczyną troską a zapiekłą i ślepą wiara w sens śmierci syna. W tej interpretacji Berta nie żywi do Sonnenbrucha nienawiści, nie gardzi nim ani go nie lekceważy. Gdyby tak było, profesor mógłby budzić naszą litość, a tego chce reżyser za wszelką cenę uniknąć.
I udaje mu się to, także i uniknięcie przeciwnej skrajności. Jan Świderski nie usiłuje nas do postaci Sonnenbrucha zrazić. Przeciwnie, uwydatnia wiele ludzkich odruchów, wiele dobrych intencji, zwłaszcza w kontaktach z Ruth i to dzięki temu właśnie, dzięki tym ciepłym, serdecznym odruchom jego ostateczna nikczemność jawi się tym wyraźniej. Na prostej zasadzie kontrastu. W tym Sonnenbruchu nie ma ani cienia cynizmu, wyrachowania czy pozy cierpiącego humanisty. To zbolały człowiek, który przez lata próbował samego siebie okłamać i zakrzyczeć. Wzniosłymi frazesami o prawdzie i godności osłaniał swój domek z kart. Panicznie boi się Petersa, boi się świata. Bo świat zarzuci mu kłamstwo. Świderski gra zagubienie, bezradność, ale bez tonów ckliwych. Dlatego w jego tragedii jest ostrzeżenie, ale sformułowane poważnie, bez łatwego mentorstwa.
I już zupełnie niepotrzebnie przychodzi w zakończeniu Peters i zamiast co prędzej uciekać przed policją siada i obszernie wyjaśnia expressis verbis o co mianowicie autorowi chodziło i na czym polega wina Sonnenbrucha. Ten epilog to najsłabsza część dramatu, a teatr okazał się tu dramatowi posłuszny.
Przedstawienie Rozhina jest proste i przejrzyste. Wydobywa wszystkie podskórne nurty, ukazuje prawdziwe oblicze wzajemnych międzyludzkich relacji. Role nakreślono wyraziście, nawet ostro, jeśli porównać z kameralnym, przytłumionym spektaklem telewizyjnym zrealizowanym przez Andrzeja Łapickiego. Tam ścierały się ze sobą raczej moralne racje, tu walczą ze sobą żywi ludzie.
Rozhin nie udziwnia "Niemców", nie usiłuje środkami inscenizacyjnymi podkreślić uniwersalnego charakteru przesłania, i bardzo dobrze, byłoby to stawianie czwartego wykrzyknika. Nie sposób odczytywać tego dramatu tylko jako rozprawy z hitleryzmem, którejś tam z kolei rozprawy. "Niemcy" to rzecz o Niemcach, czyli ludziach, którzy stwarzali zło i zło akceptowali. Hitleryzm minął, ale to przecież nie było jedyne zło na ziemi. Triumfuje ono dzięki Sonnenbruchom. Jego najsilniejszą podporą jest milcząca większość, która nie walczy, nie przeciwstawia się, która w izolacji i bierności widzi jedyną obronę. Tolerancja to rzecz piękna, ale tolerancja wobec zła to zaprzeczenie tolerancji. Kompromis to rzecz mądra, ale kompromis ze zbrodnią to zaprzeczenie kompromisu. Izolacja to broń przeciw wszystkiemu oprócz zła.
Przedstawienie w Teatrze, na Woli wydobywa uwikłanie w moralne dylematy człowieka, który nie potrafił sprostać samemu sobie, nie potrafił obronić wartości najważniejszej. Kto nie jest przeciw, ten jest za.