Artykuły

Rozrywka

Czy śmiech to w teatrze grzech? - zastanawia się w felietonie dla e-teatru Paweł Sztarbowski

Zmiażdżyły mnie ostatnio wieści z Wrocławia. Po premierze "Szajby" dość liczne grono specjalistów ze zgrozą stwierdziło, że to nic innego jak tutaj aż się boję przywołać tego słowa, bo nie wiem, czy w felietonie dla wortalu teatralnego takie rzeczy wymieniać wypada. Ale już dobrze, niech będzie. Otóż, najnowszą premierę Jana Klaty okrzyknięto farsą! No ale przecież słowo farsa nie występuje w przyrodzie samo. Zazwyczaj łączy się w pary z innymi wyszukanymi słowami, szczególnie przymiotnikami, takimi jak "tandetna", "marna", "banalna". No i nagle ów pierwszoligowy reżyser, świeżo po odebraniu nobliwej nagrody im. Swinarskiego i takie rzeczy wyprawia! Nie mogę i nie chcę się zajmować kwestią, czy "Szajba" istotnie jest farsą. Znając tylko tekst trochę w to wątpię, choć farsa na aktualne tematy polityczne byłaby z pewnością czymś ożywczym. Bardziej interesuje mnie nastawienie do rozrywki w teatrze tzw. mainsteamowym.

Toż takiej afery nie było chyba nawet, gdy w latach 80., w czasie trwającego jeszcze stanu wojennego Maciej Englert wystawił "Jak się kochają" Alana Ayckbourna. Też pojawiały się wtedy głosy, że nie należy, że nie przystoi, że martyrologia, że naród wycierpi. Publiczność okazała się jednak mądrzejsza niż piewcy patosu. Chciała się śmiać.

Dziś chętnie mówimy o polityce jako o farsie. Ale już to, że ktoś może robić teatr polityczny w formie farsy nie mieści się niektórym w głowie. To dobre na kabaret, ale na teatr? Zbyt miałkie, zbyt doraźne, takie ohydnie publicystyczne. Zewsząd słychać prychania dobrze wychowanych znawców. W kółko słyszy takie argumenty Monika Strzępka, teraz dotknęły one Jana Klatę. No bo na scenie musi być uniwersalnie, może być malarsko, by postawały "wielkiej urody spektakle". Oczywiście powinno też być trochę śmiesznie. Ale niech to będzie śmiech z klasą, figlarny uśmieszek, który maluje się na widok komedii ludzkiej. Tylko, broń Boże, nie rżenie! Pewnie dlatego wszystkim łatwo przeszło przełknięcie "Słomkowego kapelusza" w reżyserii Piotra Cieplaka, gdzie farsa ukazana została jako kondycja ludzka. Powstała z tego opowieść filozoficzna. Trudniej nam przełknąć farsę, która dotyka nas bezpośrednio. Łatwiej łagodnie uśmiechać się na myśl o marności ludzkiego losu niż rżeć ze śmiechu uświadamiając sobie, że rżymy z własnej sytuacji.

Dlatego z gromkim śmiechem w polskim teatrze jest źle. Śmiać się raczej nie wypada. W każdym razie niezbyt ostentacyjnie. Potwierdza to kompletna pustka wśród polskich autorów komedii i fars. Próbuje to zmienić Ewa Pilawska - dyrektor Teatru Powszechnego w Łodzi. Ale jej doświadczenia również zdają się drogą przez mękę. Podjęty przez nią wieloletni projekt stworzenia centrum polskiej komedii i ogłaszania dorocznego konkursu na teksty przyjęty był wręcz owacyjnie. Wszyscy mówili, że wreszcie, że ktoś pomyślał, że uff, że już teraz będziemy mieli współczesnych Fredrów i Bałuckich na pęczki. Po rozstrzygnięciu konkursu miny wielu apologetów nieznacznie zrzedły, ale już ostateczną kapitulację ogłosili po premierach najlepszych komedii w Teatrze Powszechnym. Nagle odezwały się głosy, że po co w ogóle to wystawiać. Co ambitniejsi zaczęli wyrzucać, że po co w ogóle konkurs było ogłaszać. A ci, co to z wielu pieców chleb wyjadali, uznali krótko: to już lepiej wystawiać Cooneya czy Frayna i mieć święty spokój. Taniej będzie i lepiej. Dlatego właśnie cenię gest Ewy Pilawskiej. Za to, że nie chce mieć świętego spokoju. Za to, że mogłaby zapełniać salę "Maydayami" i "Szalonymi nożyczkami", a jednak podjęła ryzyko pracy u podstaw. Dodajmy, pracy dość nieefektownej. Bo z jej konkursu nie będzie zapewne tak wielkiego larum jak z wysiłku rewidowania romantyzmu, czy choćby grania spektakli w prywatnych mieszkaniach. Przecież kogo interesuje stan polskiej komedii? Mimo to w Łodzi udało się zainicjować poważną debatę o teatrze rozrywkowym, która efekty przyniesie zapewne nie prędzej niż za kilka lat.

I może za tych kilka lat nazwanie premiery pierwszoligowego reżysera farsą nie będzie brzmiało od razu jak obelga. Pamiętajmy, że Anton Czechow był miłośnikiem melodramatów, wodewili i fars. Kochał gatunki popularne i narzekał, że nie potrafi ich pisać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji