Artykuły

Kim jest Marta Klubowicz?

- Śmieszą mnie ludzie opowiadający o sobie: "a czego to ja nie grałam, a z kim, a u kogo..." I nie martwię się tym, że być może za mało mnie w telewizji. Nie zabiegam o role. Kiedy propozycje przychodzą - cieszę się. Jeśli nie przychodzą, nie gryzę paznokci - mówi aktorka MARTA KLUBOWICZ.

Beata Stelmach-Kutrzuba: Kim naprawdę czuje się Marta Klubowicz?

Marta Klubowicz: Przede wszystkim człowiekiem. Nie mówię o sobie, że jestem reżyserem. Parę rzeczy w życiu wyreżyserowałam. To wszystko. Podobnie jest z pisaniem. Czasem piszę i myślę, że umiem to robić, ale pisarką też bym siebie nie nazwała. Bardziej tłumaczką, bo zajmuję tym bardzo regularnie, nauczyłam się trochę tego fachu i wykonuję go uczciwie. Zawodowo jednak jestem się nade wszystko aktorką.

A co z twórczością poetycką? Wydała Pani trzy tomiki wierszy.

- Jak ktoś się mnie pyta, co piszę, to odpowiedź: "wiersze" zawsze mnie trochę zawstydza... Mówi się, że poetą się nie jest, że poetą się bywa. To nieprawda. Poetą się jest, choć niekoniecznie trzeba pisać. Dla mnie to umiejętność widzenia świata poza schematem i tylko niektórzy przekuwają ją w wiersze. Bardzo lubię "grzebać się" w języku. Kocham polski język - to jest właściwie moja ojczyzna.

Nasi czytelnicy znają Panią z ról filmowych i telewizyjnych. Zagrała Pani Amelkę w "Dziewczętach z Nowolipek" i "Rajskiej jabłoni", w popularnej komedii "Och!, Karol", serialach: "Przyłbice i kaptury", "Tulipan", "W labiryncie", "Pierwsza miłość", "Kochaj mnie, kochaj" czy "M jak miłość". Mimo wszystko jakby mniej pokazuje się Pani ostatnio na ekranie. Czy to wynik braku ciekawych propozycji? A może pochłaniają Panią inne zajęcia?

- Nie zastanawiam się nad tym. Nie interesuje mnie moja przeszłość, to, co kiedyś grałam. Nie upajam się nią, nie chwalę i śmieszą mnie ludzie opowiadający o sobie: "a czego to ja nie grałam, a z kim, a u kogo..." I nie martwię się tym, że być może za mało mnie w telewizji. Nie zabiegam o role. Kiedy propozycje przychodzą - cieszę się. Jeśli nie przychodzą, nie gryzę paznokci i nie wpadam w panikę. Robię swoje i to jest dla mnie ważne. Mam ręce pełne roboty i martwię się tylko o to, czy się wyrobię. Robię rzeczy, które mają dla mnie sens i wierzę, że mogą być wartościowe dla innych. Nie popadam we frustrację, że np. za mało gram w serialach. Tak już zwykle jest, że najwięcej ról jest dla młodych aktorek, jeśli tylko mają trochę szczęścia i zostaną zauważone. Najmniej jest ról dla kobiet w średnim wieku. Potem, jak się jest już starszą panią, to znowu jest ciekawiej. Na początku mojej drogi zawodowej wszystko układało mi się jak kwiaty w bukiecie, później zaczęło być trudniej i trzeba przeżyć taki czas, nabrać pokory - widocznie taka karma. Nie czekam na propozycje. Nie liczę na to, że coś mi spadnie z nieba. Nie mam pretensji do świata. Wymyślamy z przyjaciółmi projekty i próbujemy je realizować. Z różnym skutkiem, bo wiele zależy nie tyle od naszego pomysłu czy pracy, ale od finansów. Niestety, nie jesteśmy milionerami, żeby sobie zafundować prywatny teatr albo samemu wyprodukować film.

Dlaczego utalentowana aktorka, jak Pani, przyjmuje role marginalne w serialach telewizyjnych? W "M jak miłość" pokazuje się Pani w kilku odcinkach dosłownie na minutę.

- To nie jest moja wina. Dostałam rolę matki Madzi i zapowiadało się to ciekawie - coś większego do zagrania. Później okazało się, że scenarzyści nie rozbudowują mojego wątku. Podpisując umowę, nie można przewidzieć, ile się będzie grało. Zmieniają się wątki, dochodzą inne postaci, fabuła ewoluuje, jedne wątki wypierają drugie. W "Pierwszej miłości" graliśmy z Edkiem Żentarą rodziców. Początkowo rzeczywiście sporo. Potem jednak chłopiec grający mojego młodszego syna, na którym się nasz wątek opierał, w związku ze zbliżającą się maturą przestał mieć czas na serial. Trzeba więc było wątek okroić i teraz gramy "raz na ruski rok". Bywa też tak, że dzwonią i mówią, że jest ciekawa rola, kontrakt na rok. W "Na Wspólnej" skończyło się na jednym dniu zdjęciowym. Gdybym wiedziała, że tak będzie, nie podjęłabym się tej roli. Lepiej czasem zacisnąć pasa, niż zagrać jakieś głupstwo.

A nie wydaje się Pani, że zajmując się innymi rzeczami, np. dziennikarstwem, odeszła Pani trochę od środowiska aktorskiego?

- To było dawno, ale jest w tym trochę racji. Przez kilka lat pisałam do różnych czasopism: "Uroda", "Zwierciadło", "Sukces". Dziennikarstwo, oprócz tego, że było sposobem zarabiania pieniędzy, bardzo mnie wciągnęło. Spotykałam wspaniałych ludzi i praca sprawiała mi przyjemność. Basia Sass uświadomiła mi wówczas, że jeśli chcę grać, muszę porzucić dziennikarstwo i skupić swoją energię na jednym - na aktorstwie, bo ten zawód jest mściwy. Człowiek ma tylko jedną głowę i dwie ręce, nie może robić wszystkiego naraz.

I kto to mówi?! Spektakle poetyckie, jakie Pani tworzy, wymagają łączenia wielu funkcji: pisania, reżyserowania i aktorstwa, jak się reżyseruje samą siebie?

- Trudno, ponieważ czasem trzeba spojrzeć na coś z boku. Na przykład mój monodram "Kiedy rana" oparty jest na aktorze, świetle i dźwięku. Sama ustawiałam światło. Żeby zobaczyć, jak wygląda to, co wymyśliłam, stawiałam na scenie pracownika teatru i wkładałam mu białą koszulę, w której grałam. To było moje pierwsze doświadczenie z reżyserią samej siebie. Bardzo się bałam, czy to, co sobie wyobraziłam, zdołam przenieść na scenę i czy widz odbierze przedstawienie zgodnie z moją intencją. Okazało się na szczęście, że się udało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji