Artykuły

Z krakowskiej sceny: Gluck i Verdi

Jakkolwiek operowe dzieła z epoki przedmozartowskiej pojawiają się od czasu do czasu na scenach współczesnych teatrów (u nas zresztą rzadziej niż w innych krajach), to jednak - powiedzmy sobie szczerze - rzadko kiedy są to przedstawienia rzeczywiście atrakcyjne dla szerokiej rzeszy miłośników tego gatunku sztuki.

Wystawia się je "dla honoru domu" (bo wypada mieć i taką pozycję w repertuarze), dla zachowania pewnej historycznej ciągłości, dla poklasku krytyków, którzy pochwalą ambitne kierownictwo teatru, czasem wreszcie dla kogoś spośród znakomitych wykonawców. Mogą budzić zachwyt profesjonalistów i wąskiego grona wyrafinowanych znawców, lecz przeważnie nie wywołują entuzjazmu wśród ogółu melomanów. "Piękne to bez wątpienia - powiada sobie w duchu taki szary wielbiciel operowej sztuki - ale cóż robić, kiedy długie i nudne"...

Jednym z chwalebnych wyjątków od tej nieomalże reguły stał się przygotowany niedawno przez Operę w Krakowie na scenie Teatru im. Słowackiego spektakl "Orfeusza i Eurydyki" - Krzysztofa Willibalda Glucka. Okazało się tu nader wyraziście, jak wiele przy realizacji takich właśnie dzieł z dawniejszych epok - poza poziomem muzycznego wykona zależeć może od trafnej i pomysłowej inscenizacji.

Młody reżyser, Włodzimierz Nurkowski, wspomagany przez scenografkę Annę Sekułę, znalazł, jak się wydaje, właściwy (choć oczywiście nie twierdzimy, że jedyny) klucz do scenicznej interpretacji tego bardzo statycznego w gruncie rzeczy i przez trójkę protagonistów jedynie rozgrywanego dramatu, nadając mu nieoczekiwanie żywe tempo oraz umiejętnie wyzyskując kontrast czerni żałobnych wstępnych scen i "elizejskiej" jasności, w jakiej roztapia się dalszy tok dzieła. Nie obeszło się oczywiście bez pewnych skrótów w partyturze, co może obruszać niektórych purystów (podobnie jak współczesne rozrywkowe rekwizyty w rękach szczęśliwych duchów, zaludniających mityczną krainę zmarłych); jeżeli jednak rezultatem jest wartkość akcji oraz wyraźne zafascynowanie widowni, to zapewne gra warta była świeczki?

A skoro już o partyturze mowa - to oczywiście nie udałoby się w takim stopniu zafascynować widzów i słuchaczy, gdyby nie walory wykonania. Prawdziwą bowiem satysfakcję sprawiają w tym przedstawieniu chóry i orkiestra pod batutą Ewy Michnik. Ślicznie śpiewa partię Eurydyki utalentowana Elżbieta Towarnicka, zaś w partii Orfeusza z przyjemnością słuchało się ciekawego mezzosopranowego głosu Danuty Wermińskiej.

Jeszcze przed "Orfeuszem" wprowadzono na krakowską scenę jedną z żelaznych pozycji wielkiego romantycznego repertuaru - "Rigoletta" Giuseppe Verdiego. Z niemałą satysfakcją stwierdzić wypada, iż było to jedno z najlepszych przedstawień tej popularnej, ale bynajmniej niełatwej opery, jakie miałem możność oglądać na przestrzeni szeregu sezonów. Zręczna reżyseria Stanisława Brejdyganta oraz smakowita (zwłaszcza w pierwszym obrazie) oprawa scenograficzna Józefa Napiórkowskiego uczyniły zeń dobrą, wartką sztukę teatralną; sprężysta zaś batuta Ewy Michnik (doskonale poprowadzona scena baletowa) a przede wszystkim świetne głosy śpiewaków sprawiły, że mieliśmy zarazem do czynienia z pełnowartościową o p e r ą . Zaiste bowiem trudno chyba byłoby w którymkolwiek z naszych teatrów zebrać tak kapitalny tercet głównych wykonawców dzieła Verdiego. Występujący gościnnie Jan Czekay okazał się najznakomitszym chyba w tej chwili polskim Rigolettem; dość sztywna aktorsko Elżbieta Towarnicka ślicznie przecież śpiewała Gidę, zaś młody, piękne nadzieje rokujący tenor Stanisław Kowalski sprawił słuchaczom wiele radości w efektownej partii księcia Mantui.

Gluck i Verdi - dwa tak różne dzieła prezentowane dzień po dniu, a oba znakomicie zrealizowane, to dobre świadectwo dla artystycznych możliwości krakowskiej sceny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji