Artykuły

Po premierze

"Nie-Boska komedia" we wspó­łczesnym sztafażu? Radykalne uwspó­łcześnienia klasyki często okazują się na polskich scenach klęskami arty­stycznymi. Nie wystarczy przebrać ak­torów w dzisiejsze stroje, dołączyć współczesną muzykę, zmienić realia, dodać pikanterii obyczajowej. Najczę­ściej pod skorupą takiego przebrania kryje się pustka interpretacyjna.

Spektaklu Krzysztofa Nazara, wy­dawałoby się, dotyczą te przywary. Na dodatek dołączono do nich jeszcze ostentacyjną teatralność. Pojawiają się cytaty z estetyk innych twórców, zwłaszcza z dawnych spektakli Janu­sza Wiśniewskiego. Sporo daremnej efektowności, mizdrzenia się, udania, manieryczności. Czyli klęska? A jednak spektakl ten mnie do­tknął. I mam wrażenie, że niebłaho. Mijały kolejne sceny, niektóre mnie drażniły, inne mi się podobały. Cza­sami któryś z aktorów, przecież wy­śmienitych, zabłysnął kunsztem, to znów jakiś fragment olśnił urodą. Na przykład w scenie w domu obłąka­nych głowa Żony (Dorota Segda) cie­niutką nitką "przypięta" była do stołu-łóżka. Wreszcie nitka się zerwała - ot, życie zgasło. I nie o efekt tutaj chodzi, bo nastrój budował także przejmujący dialog. To znów pojawia­ły się niesłychanie drażniące pocho­dy wszelakiego rodzaju dewiantów, przedstawicieli subkultur, kłębowisko ciał w szklanej klatce, wyświechtane symbole masowej kultury - i towa­rzysząca temu głośna, obsesyjnie-niemiła muzyka. Jakby współczesność, czy raczej jej koślawa ikona, pulsu­jąc, co raz zagarniała scenę.

Aż nadeszła scena rozmowy Męża (Roman Gancarczyk) i Pankracego (Krzysztof Globisz). Stół, ten sam, do którego "przypięta" była wcześniej Żona, teraz ustawiony został na samym środku sceny, krótszym bokiem skie­rowany do widzów. Po jego przeciw­ległych stronach, tuż przy rampie: Mąż i Pankracy. Na drugim końcu stołu - daleko - kilkuletnie dziecko, Orcio, czytający książkę (Księgę?). Wrażenie absolutnej symetrii. Zaczęła się rozmo­wa. Ważkie racje. Po jednej stronie: Bóg, tradycja, wartości pokoleń, po drugiej: krzywda, sprawiedliwość, równość, rozpoczynanie od początku. I nagle powiało czymś diabelskim, rozmówcy odbijali się w sobie nawza­jem jak w lustrze, lecz nie potrafili tego rozpoznać, uświadomić sobie. Syme­tria dotknęła również słowa. Obaj przeciwnicy, szermując przeciwstaw­nymi argumentami okazywali się rów­nie wydrążeni, chorobliwie przywią­zani do swoich poglądów, a zarazem całkowicie puści. Nie mogło być żad­nego dialogu, bo światopogląd kur­czowo przywłaszczany - bez wiary, tylko siłą rozumu - nie pozwalał na żadne ustępstwa. Bez niego zostałaby rozmówcom tylko całkowita pustka i rozpacz. I nie miałoby najmniejsze­go znaczenia, czy Hrabia i Pankracy zamieniliby się miejscami, argumen­tami. Dwaj wodzowie - rzecznicy wojny w imię własnej rozpaczy, w imię nie odnalezionych wartości, mający nadzieję, że może przez wal­kę potrafią ich dosięgnąć, odnaleźć sens. W głębi duszy wiedzący jednak, że u kresu czeka ich tylko rozpacz. Dziecko, spacerując po stole, to gła­dziło głowę jednego z dialogujących, to przytuliło się do drugiego, jakby chciało ich ostudzić, natchnąć odro­biną uczucia, ciepła, czystości.

Ta scena rozjaśniła poprzednie i tłumaczyła dalszy ciąg przedstawie­nia. Pozór i bezsens walki. Obóz Pan­kracego: banda indywiduów, walczą­cych o prawa ekspresji jednostki, o wolność, za którą nie kryje się nic. W strojach zaznaczała się tendencja do przekraczania przez każdego z osob­na narzuconych zwyczajów i ograni­czeń, a więc do swobody, przede wszystkim obyczajowej. Ale te "indywidualizmy", połączone z groteskową grozą ruchów Rzeźników i popkultu-rowymi odwołaniami do religii spoiły się jedynie w przeraźliwy dyktat bez­myślnej masy. I obóz Hrabiego, ludzie - groby pobielane. Pozostałości od­chodzącego świata, którego wartości im samym są już nawet obce.

Przeznaczeniem ostatecznie staje się walka o wartości, w które się nie wierzy. Mąż w Okopach Świętej Trój­cy jest samobójcą, pociągającym wszystko w otchłań i wszystkich ku śmierci. W przedstawieniu Nazara zresztą Okopy nie bronią już niczego.

Zwycięstwo Pankracego jest zara­zem jego przegraną. Walka się skoń­czyła, trzeba żyć. A nie ma już po co.

W finale Anioł Stróż z wielkimi bia­łymi skrzydłami (który wcześniej snuł się po scenie jak niektóre postaci w fil­mach Kieślowskiego) prowadzi za ręce po pobojowisku dwójkę dzieci. Może jednak nie wszystko stracone. Może choroba pustki ich nie dotknie. Na razie w martwym świecie tylko one pozostały żywe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji