Artykuły

Idźcie do doktora

Na piątym albo szóstym z rzędu przedstawieniu "Nie-Boskiej ko­medii" Krzysztofa Nazara omal nie dałem w ucho dokazującemu czter­nastolatkowi ze szkolnej wycieczki, która w liczbie trzystu chłopa wzię­ła w posiadanie widownię Starego Teatru. A nie dałem w ucho czterna­stolatkowi przynajmniej z dwóch powodów.

Po pierwsze, mógł skurczybyk od­dać: w końcu pasją czternastolatków bywa od czasu do czasu regularne poniżanie trzydziestoletnich kryty­ków teatralnych.

Po drugie, nie dałem mu w ucho z takiego powodu mianowicie, że czternastolatek miał w gruncie rze­czy rację. Miał rację, że rozrabiał, hałasował i słownie artystów znie­ważał. Przedstawienie było w istocie haniebne.

Intelektualna i artystyczna mize­ria najnowszej produkcji Starego Te­atru wynika z faktu, że tekst hrabie­go Krasińskiego ani reżysera, ani aktorów zupełnie nie obchodzi. Wystawiają go jak teatralną ramotę, która potrzebuje zabiegów reanimacyjnych, żeby w ogóle mogła jesz­cze dychać.

Skutek tej reanimacji jest taki, że skoro akcja dramatu dzieje się w te­atralnej graciarni, a rewolucja trwa od początku przedstawienia, na scenie nie ma świata i wartości, któ­rych mógłby bronić Hrabia Henryk (Roman Gancarczyk). Obóz rewolu­cji to mężczyźni w strojach z porno shopu, nagie kobiety zamknięte w akwarium, Chrystus w kąpielów­kach rozpięty na krzyżu z migają­cym telewizorem. Z kolei Pankracy (Krzysztof Globisz) i Leonard (Adam Nawojczyk) są parą całują­cych się w finale homoseksualistów.

Uwspółcześnianie Krasińskiego u Nazara zmienia się w idiotyczną zabawę w gadżety. Tylko że nawet najgłupszy pomysł musi mieć lo­giczne rozwinięcie. Skoro rewolu­cjoniści to czytelnicy pism "Cats" i "Hustler", to w takim razie obóz Świętej Trójcy powinien w przedsta­wieniu przypominać środowiska oa­zowe, nosić koloratki i wyglądać równie bogobojnie jak parafia księ­dza Jankowskiego. Tymczasem Na­zar każe arystokratom przebrać się w szare wojskowe płaszcze. Ratuje się efekciarstwem: kaskader spada z wysokości na stertę tektury, koły­ska z Orciem jeździ po rozpiętej na scenie linie. Są to detale i poszczególności, które znajdą swoich ama­torów. Na przykład czternastolatko­wi na fotelu obok podobała się czerwona bielizna Soni Bohosiewicz i erotyczne stękanie Sandry Korzeniak wiszącej na rusztowaniu. Na­wet stękanie nie zmieni jednak tego, że aktorzy nie rozumieją, w czym grają. Bo inaczej, skąd wziąłby się fałsz niemal każdej aktorskiej kwe­stii, mechaniczny balet sytuacji, sce­niczne przepychanki tuszujące brak psychologicznych motywacji boha­terów.

Nie ulega wątpliwości, że Stary Teatr zabrnął w ślepą uliczkę. Po scenie błąka się oślepła od dawnej chwały grupka aktorów prowincjo­nalnych. Jest jeszcze na szczęście w tej instytucji ostatni człowiek, który może nieszczęściu zapobiec. Człowiek ów nazywa się Krystian Lupa. Jeżeli cokolwiek łączy go jeszcze z tą sceną, powinien rzucić w diabły reżyserowanie w Warsza­wie i Wrocławiu i na serio wziąć się za uzdrowienie Starego Teatru.

Nie od dziś wiadomo, że doktor Lupa leczy z aktorskich sztamp, zdej­muje ze swoich podopiecznych po­zostałe po pracy z innymi twórcami formalne gorsety, łatwizny emocji i efektów. Uczy myśleć i czuć. Zespół Starego Teatru, wiedząc o planowa­nej przez Lupę na maj lub czerwiec inscenizacji "Mistrza i Małgorzaty", powinien ustawić się do niego w ko­lejce z prośbą o role. W tej kolejce stanęlibyśmy także obaj z owym czternastolatkiem. Nie wiem doprawdy, z czego powinien wyleczyć go Lupa, bo chłopię wyglą­dało zdrowo jak byk, ja w każdym ra­zie poproszę o wyprowadzenie mnie z chronicznej depresji, w jaką wpę­dza mnie moja nadal ulubiona kra­kowska scena.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji