Poskromienie Alicji
Oczywiście: Alicji Krawczykówny, która w "Poskromieniu złośnicy" mistrza Szekspira, zrealizowanym dość już dawno na deskach Teatru Rozmaitości (recenzja niniejsza należy do tzw. "recenzji zaległych"), objęła rolę tytułową... Przyznam, iż w pierwszej chwili byłem zaskoczony tą obsadą: jak to, więc Krawczykówna, którą już po dyplomowym warsztacie "widziałem" jako idealną, odtwórczynię uroczych fredrowskich "cielątek", Krawczykówna - dziecinnie paplająca Sobotka z "Dzieci pana majstra", ba, nawet rozfikana i trzpiotowata Krawczykówna z rewiowo-kabaretowych pozycji, ma grać Kasię-sekutnicę?!
Wszelako to nie ja, a reżyser OLGA KOSZUTSKA miała rację: ALICJA KRAWCZYKÓWNA nie tylko przydała spektaklowi świeżości i wdzięku, ale szczęśliwie przebrnęła przez wszystkie zasadzki tekstu, dla nas, współczesnych - chwilami dość brutalnego a nawet szokującego.
"Poskromienie złośnicy" (jedna z wcześniejszych, a zarazem zaskakująco często grana na polskich scenach, komedii Szekspira) jest najprawdopodobniej przeróbką anonimowego utworu "Poskromienie pewnej złośnicy", w którym brutal Ferando głodem i bezsennością ujarzmia swą złą i ponurą małżonkę Katarzynę. U Szekspira sprawa przedstawia się właściwie podobnie i podobne są metody odpowiednika Feranda - Petrucchia, tyle że opierając się chociażby na głośnej inscenizacji A. D. Popowa w moskiewskim Teatrze Czerwonej Armii z 1937 roku możemy przyjąć, iż oboje prowadzą swoistą grę, nakładają maski: Katarzyna ma dość swojego zatęchłego środowiska i licytujących się wielbicieli, natomiast Petrucchio szybko rozeznając się w sytuacji udaje brutala, a nawet dziwaka, budząc w swojej małżonce prawdziwą, gorącą miłość; w tym rozumieniu końcowy monolog Katarzyny byłby po prostu wielką pieśnią miłosną przeznaczoną tylko i wyłącznie dla ukochanego, a nie tępo rąbanym morałem na temat ślepego posłuszeństwa wobec męża.
Propozycja wydaje się kusząca i spektakl łódzki idzie w zasadzie w tym właśnie kierunku. Szkopuł jedynie w tym, iż Petrucchio decyduje się na starania o Katarzynę, zanim ją w ogóle zobaczył - wystarcza mu zapewnienie, iż zacny imć Baptysta gotów jest zapewnić swojej kłótliwej córce sowity posag, co stawia naszego dzielnego szlachcica w dość nieprzyjemnym świetle...HENRYK JÓŹWIAK (Petrucchio) szczęśliwie "przemknął się" jednak przez wąziutką cieśninę tej tak wiele mówiącej sceny - dalsze prowadził bardzo już konsekwentnie, łącząc bujny temperament i wręcz skłonność do używania fizycznej przemocy, z wewnętrznym ciepłem i nie maskowaną przekorą.
Podobnie konsekwentna była w swojej roli ALICJA KRAWCZYKÓWNA, choć założyłbym się, że w dalszym pożyciu małżeńskim ona właśnie będzie ową szyją, która kręci głową "pana i władcy"; upewniła mnie w tym finałowa scenka, gdy - na rozkaz męża, aby zniszczyła swój czepek - ciska go istotnie na podłogę, ale ukrywa za suknią i tupie już tylko po scenicznych deskach... Z Katarzyny - wielkiej złośnicy, może tedy wyrosnąć Kasia - mała chytruska, ale o to nie musimy się już przecież martwić...
Drugi wątek miłosny pomiędzy Bianką i Lucencjuszem utrzymany jest już raczej w kręgu komedii dell`arte z nieodzowną przebieranką, podstarzałym amantem, figlami rozhukanych służących i tak dalej. EWA MIROWSKA była istotnie pociągająca i świeża, a że za plecami tatusia pokazała siostrzyczce język i nie pospieszyła na mężowskie wezwanie, nie stanowi jeszcze odwrotności przeobrażeń, jakie dokonały się w Katarzynie: słodka Bianka nie będzie zapewne pokorną żoną, ale... KRZYSZTOF RÓŻYCKI był wyjątkowo jakoś usztywniony i bez wdzięku, także lepsza (przynajmniej w tym spektaklu!) z pewnością mu się nie należy.
Kostiumy zaprojektowała MARIA HORBACZEWSKA(sympatycznym pomysłem były niektóre rekwizyty - sakiewka ze złotem, manuskrypty itd. - wymalowane po, prostu na sukniach), bardzo podobała mi się również scenografia HENRI POULAINA, której - na dobra sprawę - nie było w ogóle: ot, parę podestów, parę dostawianych foteli. Wnoszony i wynoszony baldachim, wszystko na białym tle, bez malowanych "na płask" frontonów domów czy wnętrz mieszkalnych. Miejsce akcji zapowiadała po prostu ostatnia osoba schodząca ze sceny, mówiąc ni to do siebie, ni to do widowni: "ulica w Padwie". Za czasów Szekspira postępowało się zresztą dość podobnie, stawiając na przykład tabliczkę z napisem "LAS" i był las...
Reżyser OLGA KOSZUTSKA spektakl poprowadziła konsekwentnie, stapiając go w całość jednolitą i pełną wdzięku.