Artykuły

Jedyna taka ciocia. Zza szczecińskich kulis

STARSZA dystyngowana pani ze starannie ułożoną fryzurą i trochę nieśmiałym uśmiechem - trudno w teatralnej teczce Zofii Ordyńskiej odnaleźć zdjęcia, na których wyglądałaby inaczej. Gdy przyjechała do Szczecina, miała blisko 70 lat. Kto wtedy przypuszczał, że właśnie tu, na deskach Teatrów Dramatycznych, świętować będzie jubileusze 50-, 60- i 70-lecia pracy artystycznej?

URODZIŁA się w 1882 roku w Tarnowie, ale cale dzieciństwo spędziła w Wadowicach. Jej ojciec byt rotmistrzem w armii austro-wę-gierskiej. Zrezygnował z munduru z miłości, gdy okazało się, że jego narzeczona nie ma tak wysokiego posagu, jak ten wyznaczony dla żon oficerów w kodeksie wojskowym. Małżeństwo było bardzo udane i dochowało się licznej gromadki potomstwa: trzech synów i pięciu córek. W autobiografii "To już prawie sto lat..." Ordyńska opisuje rodzinny dom jako zamożny (bale, przyjęcia), o tradycjach patriotycznych i pełen uzdolnionych artystycznie ludzi (rodzice i dzieci grali na instrumentach, śpiewali, malowali).

Befsztykiem w blednicę

Zofię Ordyńska ciągnęło do teatru już od dziecka. Jako kilkulatka urządzała w domu spektakle, w których parodiowała sąsiadów i domowników. Na zakończenie roku szkolnego, zwykle brała udział w programach artystycznych, recytując wiersze. Zbiegiem okoliczności, gdy Zosia skończyła IX klasę, nabór do swej nowo utworzonej szkoły ogłosił Stanisław Knake- Zawadzki, aktor Teatru Miejskiego w Krakowie (dzisiejszy Teatr im. Słowackiego).

- Mama, skoro to ogłoszenie przeczytała, z miejsca zdecydowała, że mnie do tej szkoły zapisze - wspominała aktorka. - Ojciec kategorycznie się temu sprzeciwiał. Unosił się: "Na Boga! Więc ty chcesz, żeby nasza córka została aktorką?". W owe czasy aktorzy używali tytułu "artysta", nazwanie artystki "aktorką" miało w sobie coś wysoce poniżającego i pogardliwego, co przypominało czasy, gdy aktor uchodził za wyrzutka społeczeństwa niemająćego wstępu do przyzwoitego domu.

Ostatecznie matka przyszłej artystki postawiła na swoim, a sama Zofia bez problemu przebrnęła przez egzaminy i rozpoczęła naukę. Wśród jej profesorów był m.in. Józef Kotarbiński, aktor i pisarz, stryj Tadeusza, słynnego filozofa. Trudne zajęcia musiały trochę nadwątlić siły młodej panny - jej' organizm nie poradził sobie z epidemią blednicy i Ordyńska na caiy miesiąc wylądowała w łóżku. Na nogi postawiła ją dopiero specjalna kuracja, przepisana przez teścia Boya-Zeleńskiego, dr. Pareńskiego. Sama aktorka opisywała ją tak: -Skoro świt szklanka mleka prosto od krowy. Na pierwsze śniadanie kakao, jajko na miękko, dwie bułeczki z masłem, w ogóle dużo masła. Drugie śniadanie: befsztyk po angielsku z kaszą perłową suto okraszoną i surówką z kiszonej kapusty z cukrem i oliwą. Do tego pół butelki porteru. Po drugim śniadaniu krótki spacerek i znów do łóżka. Na obiad rosół lub pożywna zupa na śmietanie, znów angielski befsztyczek z kaszą i surówką i drugie pół butelki porteru. No i na deser smaczna leguminka. Potem również obfity podwieczorek i kolacja. W ciągu dnia wypijałam jeszcze do tego kilka łyżek żelaza. Mamie było tego wszystkiego jeszcze za mało. Za poradą mądrych kumoszek dawała mi do jedzenia jabłka, które przez kilka dni leżały nabite żelaznymi gwoździami. Czułam się jak indyk tuczony przed zarżnięciem, ale po miesiącu tych katuszy wróciły rumieńce i znów byłam zdrowa jak rydz.

W duszy i we krwi

W 1900 roku Zofia Ordyńska rozpoczyna pracę w Teatrze Ludowym w Krakowie. Grywa role dość różnorodne: Motrunę w "Chacie za wsią", Klarę w "Ślubach panieńskich", Hesię w "Moralności pani Dulskiej", Desdemonę w "Otellu", Jagienkę w "Krzyżakach", Pannę Młodą w "Weselu", tytułową postać w "Malce Schwarzenkopf" (po jej premierze usłyszy wiele miłych słów od autorki sztuki, Gabrieli Zapolskiej). Najbardziej lubi jednak postacie charakterystyczne. Po latach za największy sukces uzna to, że własny ojciec nie pozna jej pod charakteryzacją, gdy wcieli się w zdziwaczałą starą pannę.

Po czterech latach pracy na scenie Ordyńska otrzymuje propozycję angażu do Teatru Polskiego w Poznaniu. Zostanie tam jednak tylko na dwa sezony: w 1906 roku przyjmie oświadczyny rejenta Konstantego Burzyńskiego i na całe 10 lat porzuci scenę.

- Nie przyszło mi to lekko -przyzna wiele lat później. - Pokochałam mą pracę. Teatr wszedł mi w duszę i w krew. Z drugiej strony miłość, pierwsza wielka miłość, która wkradła się do młodego serca. Zwyciężyła. Zdecydowałam się na małżeństwo.

Sielanka trwała krótko, ledwie kilka lat - niedługo po rozpoczęciu I wojny światowej Burzyński umiera w Wiedniu, zostawiając Zofię z małym synkiem, Romanem. Ordyńska, po otrząśnięciu się z tragedii, szuka dla siebie miejsca w życiu. Próbuje swych sił jako modystka, pisuje - z sukcesami - felietony z życia wiedeńskiej polonii do gazet. Angażuje się wreszcie w prace nad zorganizowaniem Teatru Uchodźców Polskich. Na scenę wraca rólką Józi w "Klubie kawalerów". Pojawia się w coraz większych rolach: w "Moralności pani Dulskiej", "Ich czworo", "Śniegu", "Hamlecie".

W 1917 roku Ordyńska porzuca Wiedeń i jedzie do Lwowa. Tu czeka na nią Teatr Miejski i rola w komedii "Oj mężczyźni, mężczyźni" u boku Ferdynanda Feldmana, ojca Krystyny, ulubieńca lwowskiej publiczności. Kilka dni po premierze aktorka podpisuje kontrakt na cały sezon.

- Podczas wojny straciłam nie tylko męża, ale i cały dobytek - napisze potem w autobiografii. - Nie wiedziałam do jakiej pracy mam się zabrać, by nie być ciężarem rodzinie i stworzyć od nowa dom, przede wszystkim dla dziecka. I oto wszystkie moje kłopoty i zmartwienia skończyły się. Wróciłam na dawne ścieżki aktorskie, którymi kroczyłam od zarania mego życia, mam kontrakt w kieszeni i zapewnioną gażę. Wydawało mi się, że świat należy do mnie!

Przybrane drogie miasto rodzinne

Po powrocie na scenę Ordyńska zmienia teatry - pracuje w Krakowie i w Warszawie. Zaskakuje różnorodnymi talentami: grywa w stołecznej operetce, podbija talentem w "Trafice pani generałowej" (ponad 300 wystawień w Teatrze Marii Malic-kiej, słynnej ówczesnej gwiazdy)' śpiewa własne piosenki, odgrywa scenki rodzajowe, współpracuje z gazetami, pokazuje się też w filmie, w wodewilu "Trójka hultajska", u boku m.in. Józefa Orwida, Tadeusza Kondrata i Tadeusza Fijewskiego.

0 jej roli napiszą potem krytycy, że "wnosi do filmu tak bardzo pożądane walory szczerego humoru i bezpośredniości w odtwarzaniu postaci charakterystycznych".

W czasie okupacji, Ordyńska pokazuje się w teatrach jawnych. Po wojnie Związek Artystów Scen Polskich ukaże ją za to naganą. Do Szczecina ściągnie ją z Łodzi w 1949 roku Zbigniew Sawan, z którym pracowała w Warszawie.

- Przyjęłam propozycję i pojechałam na jedyną w całym mym aktorskim życiu placówkę, na której wytrwałam tak długie lata - opowiada aktorka w "To już prawie sto lat". - Szczecin po prostu pokochałam. Oddałam się z pełnym zapałem pracy scenicznej. Patos budowy od nowa polskiej kultury na ziemiach, które po setkach lat wróciły do macierzy, udzielił się i mnie. Szczecin stał się dla mnie na długie lata drugim moim przybranym, ale niemniej drogim miastem rodzinnym.

W Teatrach Dramatycznych, Ordyńska zadebiutowała kreacją matki węgierskiego komunisty zamęczonego przez gestapo w "Sprawie Pawła Eszterag". Przez kolejne 20 lat obsadzano ją w "Ożenku", "Wujaszku Wani", "Cudotwórcy", "Świętoszku", "Przygodach dobrego wojaka Szwej-ka". Olbrzymią satysfakcję sprawiło jej obsadzenie w roli pani Rollison w "Dziadach". Niezwykle trudną kreację udźwignęła mimo 84 lat!

- To była znakomita aktorka ze wspaniałym zawodowym warsztatem - zapewnia Danuta Chudzianka, która rozpoczynała swą karierę u boku Zofii Ordyńskiej. - Oprócz tego, miała bardzo życzliwe podejście do ludzi, do młodszych kolegów. Była taka ciepła, opiekuńcza, nie wytwarzała żadnego dystansu.

Władysław Sokalski, wieloletni aktor scen szczecińskich wtóruje:

- Cieszyła się taką sympatią, że mówiliśmy na nią "ciocia", oczywiście za plecami. Tu, w Szczecinie była już starszą panią, trochę samotną, bo syn mieszkał w Warszawie. Często opowiadała o wnuczce, bardzo ją kochała.

Zofia Ordyńska jest jedyną aktorką, która w Szczecinie świętowała trzy tak poważne okrągłe jubileusze swego artystycznego debiutu: opóźniony 50-lecia (z tej okazji wystawiono "Klub kawalerów" Bałuckiego, gdzie jubilatka zagrała Pelagię Dziurdziulińską) w 1956 roku, 60-lecia w 1965 roku (nie było wielkiej fety, po repertuarowym spektaklu uhonorowano 13 aktorów obchodzących jubileusze) i wreszcie 70-lecia w kwietniu 1970 roku. Ten ostatni był swoistym pożegnaniem miasta i środowiska artystycznego z aktorką, którą syn postanowił zabrać do siebie, do stolicy.

- Póki starczy mi sił, chcę pracować dla sceny polskiej - mówiła w 1956 roku w wywiadzie dla "Kuriera Szczecińskiego". Sił zabrakło szesnaście lat później. 90-letnia aktorka zmarła w 1972 roku w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji