Artykuły

Wolność w suahili

- Jak coś w człowieku jest mocno zakorzenione, to człowiek od tego nie ucieknie. Przejawia się to w głębszej potrzebie tworzenia, przekraczania siebie i kontaktu z ludźmi - mówi JANUSZ JANISZEWSKI.

Aktorem próbował być już w szkole podstawowej, wymyślając z kolegami małe scenki komediowe. Jeszcze przed maturą zadebiutował na scenie szczecińskiego Teatru Kana, z którym związał się na wiele lat. Po swoim odejściu z zespołu założył własny teatr - Uhuru. Pracuje jako instruktor w Młodzieżowym Domu Kultury w Gryfinie, organizuje Gryfińskie Spotkania Teatralne, prowadzi Klub Artystyczny "Pod Lwami", Klub Literacki (gazetka kulturalno-literacka "Okno") i warsztaty teatralne w kraju i za granicą. Ma też zajęcia w Pyrzyckim Domu Kultury, pracując z Teatrem Na Bosaka. Po latach nieobecności wrócił na scenę. Gra Witolda Gombrowicza w przedstawieniu Piotra Ratajczaka pt. "Skaza" w Teatrze Krypta w Szczecinie.

Aneta Dolega: - Co cię skłoniło do ponownego wejścia na scenę po tak długiej przerwie?

Janusz Janiszewski: - Jak coś w człowieku jest mocno zakorzenione, to człowiek od tego nie ucieknie. Przejawia się to w głębszej potrzebie tworzenia, przekraczania siebie i kontaktu z ludźmi. Aktorstwo to sposób na intensywniejsze życie. Ponadto pracując z młodzieżą jako reżyser i pedagog, nie mogę być tylko nauczycielem, moi uczniowie muszą widzieć mnie w działaniu, na scenie, sama teoria o teatrze nie wystarczy. Przerwa w graniu - po opuszczeniu Teatru Kana - wydała mi się niebezpieczna. Wcześniej powtarzałem sobie: "musisz w końcu coś zrobić, jakiś scenariusz, monodram, cokolwiek". Lata mijały, a ja nic. Propozycja pracy nad "Skazą" to był taki moment, w którym powiedziałem sobie: teraz albo nigdy.

- Jak przebiegała twoja współpraca z tak młodym reżyserem, jakim jest Piotr Ratajczak, nie mieliście problemów z komunikacją?

JJ.: - Z Piotrem znamy się od kilku lat, razem pracowaliśmy w Kanie, toteż propozycja była dla mnie nie do odrzucenia. Widziałem poprzednie realizacje Piotra, poza tym obydwaj interesowaliśmy się Gombrowiczem. Praca z nim była dla mnie dużą przyjemnością, choć nie brakowało nieporozumień: byłem nieco sztywny w zestawieniu z kolegami aktorami z Teatru Współczesnego. A i moja natura intelektualisty przeszkadzała, bo tu trzeba być skupionym na samym byciu na scenie, na krwi i kościach scenicznego bytu, a nie na dywagacjach na temat.. Ale udało mi się wskoczyć ponownie w skórę aktora.

- Jesteś aktorem, reżyserem i jeszcze piszesz sztuki. Można o tobie powiedzieć "człowiek renesansu"...

J J.: - Jako autor sztuk pracuję według świetnej sugestii Różewicza, że: "gotowe dramaty znaleźć można w gazecie, trzeba tylko uważnie je czytać". Dzisiejsza prasa to tragedie w odcinkach, każde wydanie przynosi tyle niesamowitych historii. Weźmy np. klonowanie zwierząt, które wykorzystałem w sztuce "Polly i Molly", czy reportaż o kobiecie,

która ubiera nieboszczyków, będący podstawą dla monodramu. Inspiracje czerpię z grupowych improwizacji z aktorami. Oprócz tego świetnie mi się współpracuje z moją żoną Violiną, która jest notabene współtwórczynią prawie wszystkich przedstawień Uhuru. Jest także najsurowszym krytykiem mojej pracy.

- Dużo też czasu poświęcasz pracy z młodzieżą...

JJ.: - Z młodymi ludźmi pracuje się najlepiej. Wspaniałe jest obserwowanie, ich wzrastania w materię teatru, patrzenie, jak uczą się rzemiosła aktorskiego. Ich spontaniczność i naturalność są inspirujące. Taki teatr jest po prostu wolny.

- Na czym polega ta "wolność"?

J J.: - Chyba na tym, że nie ma schematów i wszystko może się zdarzyć. Każdy spektakl to dla nas samych duże zaskoczenie. Coś powstaje z niczego, bez niczyjej ingerencji. Stąd nazwa teatru ukryta w słowie z języka suahili (afrykańskiego dialektu). Uhuru znaczy wolność.

- Zaczynałeś w Kanie. Wystąpiłeś w znakomitej inscenizacji "Nocy". Jak wspominasz tamten okres?

JJ.: - Teatr Kana to dla mnie bardzo ważne doświadczenie życiowe i artystyczne. W czasach PRL-u Kana była alternatywnym źródłem wiedzy o świecie obnażającym schematy myślenia, miejscem artystycznej samorealizacji. Kana to spotkania i rozstania, chwile twórczych uniesień i przykrych rozczarowań. Fascynacja postacią Zygmunta Duczyńskiego, ale i ostra walka z nim, Z tych skrajności wyniosłem doświadczenie, które odnoszę do swoich obecnych działań... Odszedłem z Kany, bo wyczerpały się nasze możliwości twórcze - nasze jako zespołu, którym byliśmy podczas grania "Nocy". Teatr zwalniał tempo, a tżw. brutalne życie brało nas za mordę i targało coraz dotkliwiej... Ludzie zaczęli wybierać własne ścieżki, ja też. Po odejściu z Kany przestałem być aktorem czynnym, stałem się animatorem życia kulturalnego w Gryfinie. I czuję się tu świetnie.

- Dziękuję za rozmowę.

Na zdjęciu Janusz Janiszewski [pierwszy z lewej] wraz z aktorami Teatru Uhuru z Gryfina.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji