Artykuły

Aktor wyrazisty

- Rozmowa z Panem jest prezentem gwiazdkowym dla Czytelników "Miesiąca w Krakowie". - Ja w formie prezentu? Żeby tylko Czytelnicy nie udławili się mną jak wigilijną ością! Z KRZYSZTOFEM GLOBISZEM rozmawia Elżbieta Konieczna.

Czy zastanawiał się Pan, dlaczego nazwisko Krzysztof Globisz wywołuje u ludzi serdeczny uśmiech?

- Myślę, że ludzie oceniają mnie za to, co robię na scenie. Postacie, które gram, niezależnie od tego, czy są to anioły, czy potwory, zawsze staram się wyposażyć w pewien rodzaj ludzkiego ciepła. Ludzie patrzą i mówią: "No właśnie, człowiek jest taki nieporadny" - sami przed sobą usprawiedliwiają się.

"Globisz tak dobrze wygląda, a wszyscy go akceptują, to może ja też dobrze wyglądam, choć jestem gruby".

- Ma pani rację. Duża część ludzi borykających się z problemami tuszy - żyjąc w niewyrozumiałym społeczeństwie - może czuć się zagrożona: odpadną, bo są za grubi. Widząc, że i ja się z tym borykam, czują się pewniej, myślą - "aha, po naszej stronie też ktoś jest!". Poza tym, ja nie robię rzeczy kategorycznych, staram się tak patrzeć na świat, żeby dostrzegać jego różnorodność, toleruję wszystkie poglądy, nie wpycham siebie na czyjeś miejsce, nie mam takiej natury, choć to może błąd, bo w tym zawodzie dobrze jest trochę się "porozpychać".

Ale nie może Pan narzekać. Jest pewna tajemnica Pańskiego bycia na scenie. Gdyby Pan miał zaznaczone w roli, że jest Pan szczupłym mężczyzną, blondynem, widzowie by w to uwierzyli. To rzadka umiejętność.

- Mówił mi kiedyś Tadeusz Łomnicki, że najważniejszą sprawą jest charakteryzacja wewnętrzna, to znaczy to, co sobie aktor na swój temat w związku z rolą wymyśli. Oczywiście, ja nie mogę nagle stracić 25 kg, ale mogę sobie wyobrazić swoje samopoczucie, gdybym ich nie miał.

Myślę, że my - widzowie - kochamy aktorów wyrazistych. Takim wyrazistym aktorem był Łomnicki, jest nim Zapasiewicz, Pan też należy do tej rodziny.

- Jeśli komuś przychodzi do głowy moje nazwisko w tym towarzystwie, mogę być tylko dumny.

Przyjemność widza polega na tym, że ogląda aktorów wyrazistych, którzy cieszą się rolami.

- Rewelacyjnie to kiedyś określił Holoubek. Mamy grać tragedię, ale zawsze istnieje pewien rodzaj euforii, która powoduje, że dobry aktor nie gra ciężko. Czuje w sobie wewnętrzny entuzjazm, który jest motorem powstawania dobrych ról.

Nie wszystkim jest to dane. Zmieniając temat: mam kłopot, ponieważ nie czytuję regularnie pism kobiecych, wobec tego nie wiem, czy udziela Pan na prawo i lewo wywiadów na temat prywatnego życia...?

(K.G. gwałtownie przeczy głową).

W związku z tym posłużę się zlepkiem zapamiętanych informacji. Kiedyś czytałam Pańską wypowiedź na temat długich, porannych spacerów z psami. Był tam sugestywny opis zdradzonych psich spojrzeń w przypadku, gdy Pan nie może z nimi wyjść. Drugie zdarzenie: przed laty spotkaliśmy się na Zwierzynieckiej i Pan niósł gumowy basen, ciesząc się, że kupił Pan go dla synka. Z tych dwóch niepowiązanych ze sobą faktów zbudowałam sobie obraz, że ma Pan bardzo sympatyczny dom.

- Tak, ten dom jest tak sympatyczny, że czasem przeszkadza mi w pracy. Teraz mam na przykład harówę nad Makbetem, a ja, zamiast dłużej zostawać w teatrze, czmycham na godzinkę do domu.

A co się tam dzieje?

- Jest przyjemnie, są zwierzęta, są ludzie, moi synowie - czasami zamęczeni szkołami - lubię sobie z nimi porozmawiać. Był taki okres, kiedy grałem dwie sztuki w Narodowym, przyjeżdżałem do Warszawy, zamykałem się w więzieniu hotelowym przy teatrze i niczego nie miałem do roboty, jak tylko pracować nad rolami. To owocowało. Czy się to podobało, czy nie, role były zrobione. Bardzo kocham dom i lubię w nim być, ale on mi nie pomaga w pracy. Nie umiem się w nim uczyć, ciągle się rozpraszam; to kot chodzi po mnie, to pies ode mnie czegoś chce, już nie mówiąc o dzieciach i żonie.

Ale gdyby Pan nie miał rodziny, pewnie byłby Pan innym aktorem.

- Na pewno innym... Może bardziej skostniałym. Ja jednak mam perspektywę, patrzę na życie poprzez moich najbliższych i dla nich się, w gruncie rzeczy, męczę. Ja jestem człowiekiem trochę leniwym. Teraz zagram Makbeta u Wajdy, w lutym wrócę do Zaratustry i na razie nie chcę niczego innego grać, bo ja sobie cenię czas pomiędzy rolami. Czas, w którym odchorowuję je, zrzucam z siebie, uspokajam się i przygotowuję do czegoś następnego.

Ale to piękny zawód?

- Aktora? Myślę, że tak. Daje poczucie wolności, pewną radość niecodzienności.

Co Pan od siebie doda Makbetowi?

- Nie pokażę Makbeta, który jest wielkim wodzem, indywiduum w sidłach pożądania władzy albo wielkim politykiem. Nie! Chciałbym, żeby widz po obejrzeniu sztuki powiedział: "Aha, taka historia może się i mnie przydarzyć". Oczywiście Makbet jest uwikłany znacznie bardziej niż codziennie wracający z pracy kierownik jakiegoś biura, bo on jest przywódcą państwa, ale stresy związane z tym uwikłaniem są takie same. Jest to przecież wojownik, który podczas wojny prawdopodobnie wymordował armię przeciwnika, a tymczasem, kiedy przychodzi do morderstwa, nie wie, jak się do niego zabrać. Jest jak dziecko. Chciałbym mu dać dużo dziecinnych cech. Sporo jest w nim zagadek. Jaka jest odpowiedź na pytanie, co popchnęło Makbeta do mordu? Oczywiście nieposkromiona ambicja. Ale każdy z nas ma ambicję, a nie każdy morduje swojego szefa.

Nawet jeśli jest to ambicja nieposkromiona... Chętnie bym już poszła na tę premierę. Zaczęliśmy rozmowę od uwagi, że Pan jest gwiazdkowym prezentem dla Czytelników, skończmy więc świątecznym obrazkiem z Pańskiego domu.

- U nas święta zawsze odbywają się w ten sam sposób. Spotykamy się przy stole wigilijnym. Odkąd są dzieci - jest masa prezentów. W tym roku nie będzie już z nami mamy. Rok temu była na wigilii, parę dni potem zmarła. Ale nie zmieni to faktu, że znowu z żywymi siądziemy do stołu: z moim tatą, mamą mojej żony. Jemy to wszystko, co się jada na święta. Były lata, że nie lubiłem karpia. Tak mnie denerwowało, że musi być karp, że wprowadziłem nowe gatunki ryb - pstrągi, sandacze, łososie. Ale ostatnio zauważyłem tendencję przepraszania się z karpiem. Znowu jest. Tyle że kiedyś pływała cała wanna tych biednych zwierząt, a teraz jeden, dwa Nie wiem, czy ktoś się odważy zrobić makówki (jestem z Katowic, to jest tamtejsza potrawa). Makówki przyrządza się z maku, bakalii przekładanych bułką... Mama zawsze je robiła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji