Artykuły

Śmiech, uśmiech i coś jeszcze

Kochani, nie jest lekko! Premiera wali za premierą, stos zaproszeń rośnie w szufladzie biurka, gazeta niby przytyła troszeczkę, ale tylko w piątkowych wydaniach, nadto recenzent - smutno się przyznać - ma coś w rodzaju grypy i ledwo, ledwo powłóczy nogami... Umówimy się więc, że dziś - a pewno i w najbliższych tygodniach również - zasygnalizuje jedynie, co jest grane, gdzie grane i o co idzie mniej więcej, a jeżeli czas, miejsce, no i zdrowie pozwolą, będę do niektórych tematów i przedstawień wracał.

AMERYKA BEZ AMERYKI

W klubie Estrady Łódzkiej - nowa wersja kabaretu autorskiego "Ssak". Dlaczego "Ssak" - nie wiadomo dokładnie, może dlatego, że autorzy, wykonawcy, a i widzowie również zaliczają się w większości do ssaków. Dlaczego tytuł głosi "Ameryka, Ameryka", gdy słyszymy przeważnie o Polsce, też nie wiadomo, może dlatego, żeby było bardziej tajemniczo.

Tak czy owak program - rozpisany na dwie śpiewające panie. Dianę Stein i Marię Sajde-Dróżdż, jedyną pannę striptizerkę, trójkę wykonawców i autorów równocześnie. Wojciecha Dróżdża, Jerzego Pyżalskiego i Leszka Kumanowskiego oraz zespół muzyczny Andrzeja Kępińskiego - jest inteligentny, dowcipny, chwilami złośliwy, toczy się żwawo i mimo pewnych aktorskich nieporadności dobrze zapisuje w pamięci widowni.

bardzo dobry jest oparty na "Lokomotywie" Tuwima półfinał. Ładnie wreszcie z jakimś pomysłem pokazany został striptiz, w finale dostało się telewizji, zarazem dramatyczne piosenki stanowią coś w rodzaju kontrapunktu, niosą chwile zadumy i refleksji.

Na minus zapiszmy natomiast kilka nieco zwietrzałych tekstów , również kawa - czym jednak autorów nie obciążam - mogłaby być albo lepsza, albo tańsza, albo przynajmniej bardziej ochoczo podawana...

50 LAT PÓŹNIEJ

Rejestrując "Ssaka" telewizja tak gruntownie przewietrzyła salę, że na "Ambasadora" Mrożka - warsztat dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego PWSFTviT - prezentowany w teatrze Studyjnym '83 niestety nie doszedłem, zmagając się bez większych sukcesów z przeziębieniem. Pokaszlując wybrałem się natomiast na "Rodzinę" Antoniego Słonimskiego otwierającą sezon w Dużej Sali Teatru Nowego.

Oglądając tę sztukę czytelnik zechce łaskawie pamiętać, że Słonimski napisał ją równych pięćdziesiąt lat temu, w roku 1933. W dniu prapremiery był to utwór w pełnym tego słowa znaczeniu publicystyczny, dyszący aktualnością, wywołujący sprawy, o których codziennie mówiło się, dyskutowało i pisało. Dziś - a więc w 50 lat później - "Rodzina" jest już sztuką historyczną, co w prawdzie nie znaczy jeszcze, że trzeba było przedstawienie tak uroczyście celebrować, kładąc nacisk na tak zwaną rodzajowość, za cenę spowalniania tempa. A przecież autor opowiada nam wcale zabawną historię.

Oto do dworku hrabiego Lekcickiego - utracjusza, bawidamka, ojca paru tuzinów nieślubnych dzieci, zwariowanego wynalazcy, a zarazem piekielnie inteligentnego człowieka, który co i rusz mówi głosem samego Słonimskiego - zjeżdżają proszeni i nieproszeni goście.

Pojawią się więc na scenie najsamprzód właściciele pralni, niejacy Kaczulscy, z których on (Bogusław Mach) rychło okaże się faszyzującym drobnomieszczaninem o ptasim móżdżku, ona zaś (ładna rola Janiny Borońskiej) trochę gęsią, a trochę kokietką. Pojawi się hitlerowiec Hans (Marek Lipski) szukający tu swojego ojca, a wraz z nim potwierdzenia czystości nordyckiej rasy, czystości krwi płynącej w żyłach. Wreszcie pojawi się radziecki komisarza Lebenbaum (Piotr Krukowski) pragnący przy okazji dyplomatycznej wizyty w Polsce odwiedzić starą matkę sklepikarkę mieszkającą w pobliskim miasteczku.

I wszystkich spotka gorzka niespodzianka, co prawda rozmaicie przyjęta, przez Hansa, jako tragiczna katastrofa, przez komisarza Lebenbauma - jedynie jako złośliwość losu. Ojcem młodego hitlerowca okaże się bowiem Żyd, młynarz Rosenberg (Ludwik Benoit), ojcem radzieckiego komisarza - sam pan hrabia Lekcicki, który uciął sobie romans z ładną Żydówką, zanim ta została panią Lebenbaumową. Ani pochodzenie rasowe, ani klasowe - mówi nam Słonimski - nie określa do końca człowieka, człowiek sam wybiera swój los i swoją przyszłość. I choć dziś zdaje się to nam oczywiste, ongiś ta prosta prawda wcale taką prostą nie była.

Upraszczam oczywiście, rzecz opowiedziana została bowiem dużo zręczniej i dużo dowcipniej, a choć aktualna publicystyka wyparowała z tej sztuki niemal bez reszty został dobry dialog, wiele zgrabnie nakreślonych sytuacji i parę przynajmniej interesująco pomyślanych ról. Inna już sprawa, że w całej pełni wykorzystał szansę chyba jedynie Janusz Kubicki w roli jurnego dziedzica - naturalny, swobodny, rzucający błyskotliwe powiedzonka precyzyjnie i celnie, a zarazem z iście jaśnie pańską niedbałością.

Spektakl wyreżyserowany został przez Edwarda Dziewońskiego. Scenografia - Iwona Zaborowska. Premiera - 16 X 1983.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji