Artykuły

Miękki artysta jest lepszy od twardego

- Akt całkowity w wykonaniu Cieślaka na pewno był czymś granicznym, bezkompromisowym, jednak by dobrze go zrozumieć, warto chyba przypomnieć, że został wyreżyserowany przez Grotowskiego, który w czasie długich prób siedział w rogu sali w ciemnym garniturze oraz ciemnych okularach - mówi teatrolog TOMASZ PLATA.

Tomasz Plata odkrywa inną twarz Jerzego Grotowskiego i opowiada o tym, jak negocjujemy ze światem naszą tożsamość.

Jacek Tomczuk: Pod koniec twojej nowej książki pojawia się pojęcie miękkiej tożsamości. Mam wrażenie, że to dla ciebie punkt dojścia, główny koncept w całym wywodzie. Czym jest miękka tożsamość?

Tomasz Plata: To tożsamość, która już nie jest twarda, stabilna, niezmienna, ale nadal zachowuje jakieś granice, w miarę stałe punkty odniesienia. Wchodząc od razu w skomplikowaną teoretyczną materię, można by przypomnieć, że idea tożsamości człowieka jest dosyć świeża. Zawdzięczamy ją pewnie głównie oświeceniu, które wydobyło wartość każdej poszczególnej jednostki i otoczyło ją ochroną. Jednocześnie wiek XVIII i XIX dały nam przekonanie, iż liczy się tożsamość twarda, pewna swych podstaw, wyraźnie oddzielona od otoczenia. Mówi się o "podmiocie ześrodkowanym w rozumie", o tożsamości, które szukała wtedy swojej elementarnej racji w rozumie. Tożsamość i twarda racjonalność - to się nawet jakoś ze sobą rymuje. Później, w połowie XX w., pojawił się odmienny pomysł: pogląd, że tożsamość jest kategorią ograniczającą i represyjną - ponieważ wymusza na nas zestaw standardowych zachowań. Chcemy zasłużyć sobie na miano pełnoprawnej jednostki? To musimy być właśnie racjonalni, stabilni. Michel Foucault postulował nawet "śmierć człowieka". Ja przypominam tę historię, lecz zarazem usiłuję przedstawić własną, alternatywną. Próbuję powiedzieć, że jest możliwe coś takiego jak miękka tożsamość. Nie satysfakcjonuje mnie ani klasyczna narracja nowoczesna, ani wylewanie dziecka z kąpielą, czyli uśmiercanie podmiotu, więc szukam ścieżki między skrajnościami.

Ale dlaczego w teatrze?

- Spójrzmy, na czym polega modelowa sytuacja w teatrze: oto aktor wychodzi przed widownię, aby zagrać swoją rolę, wcielić się w postać. Niech to będzie Gustaw Holoubek w historycznej roli Gustawa-Konrada. Co się w takim wypadku dzieje? Holoubek równolegle tworzy Gustawa-Konrada (proponuje własną interpretację tekstu, wykorzystując osobiste doświadczenia) i jest przez niego tworzony (baza jego interpretacji to Mickiewiczowski dramat, co redukuje pole możliwych wyborów). A zatem Holoubek nie jest sobą (bo staje się Gustawem-Konradem), ale nie jest także nie sobą (ponieważ pozostaje Holoubkiem). Ujmując rzecz inaczej, Holoubek nie jest sobą, bo działa siła iluzji teatralnej (dzięki niej publiczność wierzy, że Holoubek jest Gustawem-Konradem), lecz także nie jest nie sobą, gdyż demistyfikującą moc zachowuje rzeczywistość (publiczność wie, że to wyłącznie teatr). Teatrologia mówi o grze podwójnej negatywności: niby mamy na scenie aż dwie tożsamości, aktora i postać, jednak tak naprawdę żadna z nich nie jest pełna, twarda. To obserwacja ciekawa dla teatrologów, ale chyba nie tylko - dla mnie to model, który świetnie pasuje do naszego doświadczenia potocznego.

Twórcą, którego analizujesz najdokładniej i któremu przypisujesz miękką tożsamość, jest Jerzy Grotowski. Dość zaskakujący wybór, bo przecież Grotowski wciąż ma wizerunek kogoś szalenie konsekwentnego, wytrwałego we własnych wysiłkach, tożsamościowo twardego.

- To prawda: kroczył zdecydowanie w jednym kierunku. Nawet gdy na początku lat 70. porzucał teatr, było to logicznym dopełnieniem wcześniejszych wyborów. A także później, gdy kończył etap parateatru i zaczynał performatywne eksperymenty w Ameryce czy Włoszech. Do tego dochodziła ta cała jego retoryka dotycząca poszukiwania w teatrze prawdy. Dla Grotowskiego teatr miał być laboratoryjną przestrzenią odnajdywania najgłębszych, prawie metafizycznych prawd o kondycji człowieka. Gdy Ryszard Cieślak grał Księcia Niezłomnego, mówiono o akcie całkowitym, przekonywano, iż aktor odkrył przed widzami swoje autentyczne "ja" - dotąd skrywane. Było w tym przekonanie, że istnieje coś takiego jak autentyczne "ja", nasza twarda, niezmienna cząstka.

Grotowski blefował, manipulował własną publicznością?

- Absolutnie nie posuwałbym się tak daleko. W jego działaniach na pewno była pewna elementarna szlachetność. Ale z drugiej strony trudno nie dostrzec jego innej twarzy. Dzisiaj jeszcze niezbyt dokładnie ją rozpoznajemy, ponieważ nadal obowiązującym modelem interpretacji Grotowskiego jest model zaproponowany przez niego samego. Na straży tej kanonicznej wersji stoi zresztą spory hufiec przyboczny. Wyczekiwanym ożywieniem był w tym względzie niedawny świetny wywiad z Krystianem Lupą dla "Magazynu Dziennika". Akt całkowity w wykonaniu Cieślaka na pewno był czymś granicznym, bezkompromisowym, jednak by dobrze go zrozumieć, warto chyba przypomnieć, że został wyreżyserowany przez Grotowskiego, który w czasie długich prób siedział w rogu sali w ciemnym garniturze oraz ciemnych okularach. Najszczersza spowiedź aktora wyreżyserowana przez reżysera, która zachowuje tak wielką symboliczną władzę? Gdy to zobaczymy, musimy inaczej spojrzeć na Grotowskiego, mniej ufnie wierzyć w jego deklaracje, iż celem pracy w Teatrze Laboratorium była zawsze autentyczność, jednostkowa prawda. A w końcowym rozrachunku można dojść do wniosku, że ta jednostkowa prawda, a zatem nasza tożsamość, nigdy nie objawia się nam w stanie czystym. Nigdy nie jest tożsamością niezagrożoną, niezbrukaną. Zawsze pozostaje słaba, niestabilna, negocjowana. Co nie znaczy, że jej w ogóle nie mamy.

O miękkiej tożsamości pisałeś nie tylko w kontekście teatralnym. Kiedyś w DZIENNIKU chwaliłeś premiera Tuska, nazywając jego politykę posttożsamościową.

- I generalnie nie zmieniłem zdania. Oczywiście ten bardzo widoczny u Tuska niedostatek twardej tożsamości ściąga na niego krytykę. Niektórzy wciąż oczekują u nas od polityka twardych poglądów i nieustępliwej realizacji własnego programu. Tusk na pewno ich nie satysfakcjonuje, choćby dlatego, że często nie wiadomo, jaki ma program. Niekiedy można u niego wyczuć własne zdanie, przeważnie to pozostałości młodzieńczych fascynacji liberalnych. To pewnie one podpowiadają mu, by nie zwiększać deficytu w czasie kryzysu czy rozwiązywać problemy w służbie zdrowia na drodze prywatyzacji. Ale poza tym? Czasem może być świadomie populistyczno prawicowy, gdy proponuje sterylizację chemiczną pedofilów, innym razem - populistyczno lewicowy, gdy popiera refundację in vitro. Zwykle zaś wydaje się po prostu otwarty na dyskusję. Mam poczucie, że to sprzyjająca mu interpretacja, w dodatku nierozliczająca go z faktycznych skutków sprawowania władzy, a tylko z zaproponowanego przez niego dyskursu, sposobu mówienia o polityce. Jednak dla mnie to i tak ważne - że pojawił się polityk, który nie boi się pokazać swojej miękkości, nawet swojego niezdecydowania.

Ale czy ta otwartość na dyskusję nie przybiera u Tuska groźnej postaci? Przecież miękka, posttożsamościowa polityka często oznacza u niego jedynie reakcję na najnowsze sondaże.

- Jakoś mnie to nie oburza, o ile taka reakcja jest skuteczna, a nie pozorowana. Zresztą kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień. Czy "Dziennik" nie bada swoich czytelników, by dostosować swój produkt do ich potrzeb? Ja, pracując na co dzień jako redaktor, nieustannie myślę o odbiorcy, staram się uwzględniać jego oczekiwania. Oczywiście, nie chodzi o schlebianie najbardziej masowym gustom, zgodę na każdy kompromis. Nazwałbym to negocjowaniem z rzeczywistością. I nie rozumiem, dlaczego polityka nie miałaby wyglądać tak samo. W pewnym sensie to marzenie o demokracji radykalnej, gdzie politycy na bieżąco konsultują się ze społeczeństwem. Tyle że przeniesione w świat, gdzie zamiast rad robotniczych mamy sondaże.

Przeciwnicy takiego myślenia mają swoje argumenty - twierdzą, że posttożsamościowa polityka prowadzona na podstawie sondaży to w istocie zagłada działania politycznego. Bo co w niej zostaje np. z podziału na prawicę i lewicę?

- Nie tęsknię za tym podziałem, sam mam kłopot, by się w nim odnaleźć, skądinąd sądzę, że to kłopot powszechny. Ze zdziwieniem przyglądam się ludziom, którzy potrafią sformułować twardą, tożsamościową deklarację: "jestem prawicowcem" czy "jestem lewicowcem". Np. w dyskusji aborcyjnej nie potrafię się określić ani jako pro-life'owiec, ani jako pro-choice'owiec. Jakoś te dwie wykluczające się opcje wydają mi się zbyt wąskie, zbyt jednoznaczne. Podejrzewam zresztą, że Tusk ma tak samo. I kilkanaście milionów Polaków.

A co z argumentem, że zagłada twardych wartości, np. poczucia przynależności narodowej, niszczy wspólnotę, wymusza społeczny rozpad?

- Nie widzę podobnego ryzyka, nawet wręcz przeciwnie - sądzę, że to nadmiar twardych wartości jest tu zagrożeniem. Byłem niedawno w Izraelu. To bodaj jedno z ostatnich miejsc, gdzie wspólnota budowana jest wokół kategorii etnicznych. Jeżeli nie jesteś etnicznym Żydem, nie masz np. pełni praw obywatelskich. Oficjalna ideologia państwowa to połączenie syjonizmu, militaryzmu oraz tradycyjnej religii. Wszystko razem bardzo mocno nastawione na budowanie wrażenia narodowej jedności. Równocześnie gdy przylatujesz do Izraela, natychmiast widzisz wielki podział, rozpad więzi. Wszyscy żyją osobno: potomkowie pierwszych osadników, Żydzi religijni, imigranci z Afryki, imigranci z Rosji, ostatnio dużo imigrantów z Francji. Te grupy mają silne tożsamości wewnętrzne, ale nie znajdują wspólnego języka z innymi. Twarda ideologia oficjalna też nie spełnia funkcji łącznika, okazuje się tylko fasadą. I co? Czy nie byłoby lepiej, gdyby zrezygnowali oni z części swoich twardych tożsamości, a w zamian odnaleźli poczucie wspólnoty?

Ale jak można zrezygnować z części własnej tożsamości? Wyobrażasz sobie np., że w Polsce feministki oraz przedstawiciele Rodziny Radia Maryja rezygnują ze swego radykalizmu, by znaleźć wspólny język?

- Po ostatniej Manifie miałem fajną rozmowę z kilkoma warszawskimi feministkami, które próbowały przekonać swoje koleżanki do pewnej zmiany języka. Hasło Manify brzmiało w tym roku: "Chcemy zdrowia, nie zdrowasiek". I oto część feministycznego środowiska uznała, że to hasło zbyt konfrontacyjne, wykluczające. I zaproponowała inne: "To Bóg stworzył in vitro". To dobry przykład strategicznego wyboru miękkiej tożsamości zamiast twardej w imię porozumienia.

Mimo to twarde strategie wciąż robią karierę. Młoda lewica celowo wybiera konfrontację - także na polu kultury. Wciąż słychać wezwania do uprawiania polityki w teatrze lub literaturze. Zwykle chodzi o politykę bardzo zdecydowanie określoną ideowo.

- Tak np. Artur Żmijewski związany z "Krytyką Polityczną" opublikował słynny manifest, gdzie postuluje, aby sztuka odzyskała swą skuteczność polityczną. Czyli aby zrezygnowała z tradycyjnych mediów i przeobraziła się w czyste działanie społeczne. Pomysł wydaje mi się podejrzany z paru powodów. Po pierwsze sprawia wrażenie utopijnego. Sztuka nigdy nie rozpuści się całkowicie w świecie praktyk społecznych, bo to oznaczałoby jej zagładę. Nawet ci artyści, którzy w historii najbardziej radykalnie chcieli przełamywać izolację sztuki, kończyli w galerii albo zbiorach muzealnych. Proszę przypomnieć sobie Beuysa. Po drugie Żmijewski nie docenia znaczenia autonomii artysty. Chciałby rezygnować z tej autonomii, gdy jest to dla niego wygodne, gdy chce wejść ze swoim komunikatem w tkankę społeczną. Zarazem pewnie chętnie schowałby się za tą autonomią, gdyby groziła mu cenzura. Moim zdaniem artysta - nawet zajmując stanowisko polityczne - nie tylko ma prawo do autonomii, lecz właściwie jest na nią skazany. Jego naturalną rolą jest rola outsidera. To z kolei sprawia, że polityczna tożsamość artysty powinna być niezwiązana z konkretnymi partyjnymi interesami, miękka, czasami niekonsekwentna, otwarta na zmianę.

Ale czy w efekcie nie dostajemy artysty pozbawionego jakiegokolwiek etosu? Kogoś w rodzaju gwiazdy pop, która dowolnie manipuluje własną tożsamością?

- Akurat gwiazdy pop to doskonały przykład, aby mówić o tym, czym w istocie jest tożsamość. Weźmy takiego Davida Bowie, może pierwszego gwiazdora muzyki popularnej, który tak demonstracyjnie kształtował własny wizerunek. Przed nim podstawą rockowego etosu był mit autentyczności. Hendriksa widziano trochę tak jak Ryszarda Cieślaka. Jego szalone sola gitarowe rozumiano jako coś prawie na kształt aktu całkowitego: artysta spalał się przed widownią na scenie. A następnie pojawił się Bowie i wydobył z tego element kreacji. Pierwszy wielki sukces odniósł, kiedy wcielił się w fikcyjną postać Ziggy'ego Stardusta. Czy w rezultacie przestał być Bowiem? W jakiejś części tak, w jakiejś części nie. Znów można by tu przypomnieć schemat podwójnej negatywności. Teatralny wymiar glam rocka stał się już zresztą przedmiotem naukowej analizy. Amerykanin Philip Auslander, którego często cytuję w swojej książce, poświęcił mu sporą pracę. Pytanie, które można w tym miejscu postawić, brzmi: czy przez przypadek my wszyscy nie budujemy swoich tożsamości jak Bowie? Czy nie zmieniamy się pod wpływem środowiska? Czy nie negocjujemy samych siebie z rzeczywistością? Jeśli tak, to nasze tożsamości są miękkie, otwarte niejako z definicji.

*Tomasz Plata, do niedawna szef "Magazynu Dziennika", obecnie zastępca redaktora naczelnego w "Przekroju". Wykładowca Akademii Teatralnej w Warszawie. Właśnie ukazała się jego nowa książka "Być i nie być".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji