Wariacje na temat Nie-Boskiej
PRZEDSTAWIENIE (wraz z przerwą) trwa niewiele ponad godzinę, rozegrane jest w tempie zwolnionym, chwilami wręcz zamierającym, sceneria zmieniła się nieznacznie, z tekstu zachowano tylko niektóre wątki, tnąc go niemiłosiernie - a mimo to w miarę rzetelna i sensowna próba opisania spektaklu musiałaby zająć co najmniej kilkanaście kartek.
GEST lub zarys gestu waży tu czasem więcej od rozbudowanej sytuacji, chwile ciszy mówią więcej niż dialogi. Sprawę utrudnia dodatkowo fakt, że nie sposób dopomóc sobie powołaniem się na jakiekolwiek fragmenty oryginału, zarówno, w zakresie tzw. didaskaliów, jak przebiegu scen, wszystko ulega bowiem przekształceniom formalnym i znaczeniowym. Związek "Nie-Boskiej komedii" Grzegorzewskiego z "Nie-Boską komedią" Krasińskiego - jeśli nawet istnieje - to w bardzo specyficznej postaci. Krytyka idąc zresztą tropem wskazanym przez samego twórcę pisze tu z szacunkiem o "wariacjach" na kanwie dramatu, czy raczej na kanwie paru wybranych zeń wątków i obrazów.
W tym przyznaniu Grzegorzewskiemu prawa do "wariacji", biorących za punkt wyjścia utwór, o którego interpretację kłócono się z okazji wszystkich prawcie premier - kryje się z pewnością sukces reżysera, który uparcie i dość konsekwentnie tworzy od lat już dziesięciu swój własny, odmienny od innych teatr. Ale obok sukcesu można też dostrzec w tym poważne niebezpieczeństwo, grożące zresztą bardziej samemu artyście niż tzw. "sztuce teatru".
Grzegorzewski pokazał już na scenie wiele polskich i obcych arcydzieł, które stawiają teatr przed ogromem wielorakich trudności. Brał na warsztat niemal wyłącznie utwory literackie, mogące fascynować swą wizją sceniczną niekoniecznie zresztą - w odczuciu reżyserskim - tożsamą z tą jakiej pragnął autor. Począwszy od "Irydiona" (1970 r.) - zrywał radykalnie i z pisarskimi didaskaliami i z tzw. tradycją sceniczną dzieł, niektórym tradycję tę w ogóle dopiero tworzył (bo zarówno "Balkon" Geneta, jak potraktowany jako całość Epizod XV "Ulissesa" Joyce'a były polskimi prapremierami). Pisało się przy tym niekiedy, że Grzegorzewskiego interesuje bardziej teatr niż literatura. Formuła ta wydaje się jednak trafna tylko wtedy, gdy myśleć o przewadze czegoś, co w sposób niepełny i niedoskonały nazwać można urzeczeniem kształtem a nie problematyką dzieła. Oczywiście o tyle, o ile jedno można oddzielić od drugiego. Faktem jest, że od samego początku myśli zawarte w przedstawieniach Grzegorzewskiego rysowały się wieloznacznie, lub po prostu były nazbyt chaotyczne czy wewnętrznie sprzecznie, by można było poddawać je racjonalnym analizom. Pozostawały w pamięci głównie sugestywne plastyczne obrazy, trud włożony w uporczywe przezwyciężanie oporu, na jaki natrafił inscenizator, a to w dziedzinie aktorstwa, a to symboliki rekwizytów, a to samego tekstu. "Ameryka" Kafki, "Bloomusalem", "Balkon" czy "Śmierć w starych dekoracjach" według Różewicza - żadnego z tych przedstawień nie można było pominąć milczeniem, wszystkie pozostawiały jednak pewien niedosyt czy to artystycznej, czy interpretacyjnej natury. I w zasadzie tylko w "Ślubie" Gombrowicza (1976 r.) udało się osiągnąć pełną harmonię między tym, co Grzegorzewski z utworu wyczytał a formą, jaką całości nadał. Tylko w "Weselu" (1977) z kolei to wszystko, co można było przedstawieniu temu zarzucić, okazywało się nieistotne wobec jego poruszającej, gorzkiej wymowy.
OCENIANA z perspektywy "Ślubu" i "Wesela" "Nie-Boska" traci sporo i z ogromnej ilości powodów, wśród których niebagatelnym zda się pewna nadmierna już egocentryczność i płynąca zeń niechęć czy nieufność wobec wszystkiego, co "na zewnątrz". Nieumiejętność przyjmowania i ukazywania świata - zarówno tego "nierzeczywistego", jak i tego, który kreuje literatura - w kategoriach jako tako obiektywnych: historycznych, społecznych, kulturowych. W wypadku warszawskiego spektaklu "Wariacji", który legł u podstaw "Nie-Boskiej" - mogło to nie przeszkadzać, a nawet być w jakimś sensie zaletą. W wykonaniu obecnym przeszkadza i drażni, jawi się jako ograniczenie grożące manieryzmem, monotematyzmem, narcyzmem. Tym bardziej że - jakkolwiek by tolerancyjnie na rzecz "wierności autorowi" patrzeć - fakt że Grzegorzewski sięgnął akurat do "Nie-Boskiej", wymaga uzasadnień nieco głębszych niż sugestywne stwierdzenia zawarte w programie, wyrażające fascynację katastrofą pewnego świata, dantejską wędrówką przez piekło śmierci i "złą miłość" przy świadomym akcentowaniu, iż wszystko to dzieje się "tu i teraz".
"Tu i teraz" nie oznacza zresztą w tym wypadku żadnej modnej dziś aktualizacji, polegającej na przenoszeniu akcji dramatu z epoki, w której powstał, w rzeczywistość nam współczesną. "Tu i teraz" oznacza raczej miejsce trwającej właśnie akcja - teatr czy wyobraźnię. Czas historyczny zostaje zlekceważony (brak mi zupełnie poczucia czasu historycznego, wyznaje reżyser) do końca i konsekwentnie: zarówno gdy idzie o przeszłość, jak teraźniejszość. Nie bardzo wprawdzie wiadomo, co ma oznaczać wobec tego ów "pewien świat", któremu nadszedł koniec i nie tłumaczy sprawy finał przedstawienia, gdzie ostatniemu monologowi Pankracego towarzyszy -> piękna zresztą- wizja z Chrystusem (aktorem nie rzeźbą) na krzyżu, Dziewicą z gołębiem, zmartwychwstałym Henrykiem w tle; wizja zawierająca w sobie wszystkie piękności i uroki utopii, lecz niejako samoistna, nie wiążąca się dość jasno z całością realizacji.
Spośród wielu deklamacji reżyserskich na temat "Nie-Boskiej" jedna szczególnie dobrze do spektaklu przystaje. Ekspresja lęku przed nadchodzącym niewiadomym, objętym jakby to jednym rzucie czasu psychicznego, snu, koszmaru, kiedy zacierają się granice i hierarchie racjonalne.
To lęk jest głównym bohaterem przedstawienia, zresztą lęk o wiele mniej tragiczny niż ten, który towarzyszył Krasińskiemu. Chyba właśnie dlatego, że wyrwany został z wszelkich kontekstów "obiektywnych", jeśli przez obiektywność rozumieć coś więcej niż. dojmujące, lecz niesprecyzowane poczucie zagro żenia towarzyszące np. rozwojowi dzisiejszej cywilizacji. W tym większym zresztą stopniu dojmujące i niesprecyzowane, że jest doznaniem Hrabiego Henryka, nerwicowca czy nadwrażliwca, dla którego wszystko jest zagrożeniem: zarówno działanie jak bezczynność, zarówno ideologia jak poezja, zarówno rewolucja, jak kochanka czy żona.
W PRZEDSTAWIENIU przestają się poza tym liczyć wszystkie inne konflikty. Postaci dramatu są w większości postaciami koszmaru sennego Henryka, pół rzeczywiste, pół przezeń wykreowane. Koncepcja ta zresztą załamuje się, wielokrotnie - nie wszyscy bowiem aktorzy mają ochotę jej ulec. Poza Ewą Kamas (Żona), Marią Czyżówną (Dziewica), Zbigniewem Papisem (Diabeł) i - z pewnymi zastrzeżeniami - Erwinem Nowiaszakiem (Mefisto, Przechrzta), brak ról służących dobrze założeniu inscenizacji. Zresztą jedyną kreacją naprawdę chyba bliską intencjom Grzegorzewskiego jest Muza Danuty Kisiel, niezwykle sugestywna, współtworząca właściwie - wraz z reżyserem oraz autorem muzyki Stanisławem Radwanem - przedstawienie. Znamienne przy tym, towarzysząca całej prawie akcji - wypowiada jedno tylko zdanie.
Równie znamienne, że najbardziej drastycznie umykają reżyserowi bohaterowie główni - z różnych zresztą powodów. Andrzej Wojaczek stara się stworzyć Hrabiego Henryka na miarę, jaką wyznaczył mu inscenizator, brak mu jednak aktorskich środków. Igor Przegrodzki - Pankracy, odwrotnie, zdaje się tkwić w sprzecznościach zarówno wobec koncepcji przedstawienia, jak i koncepcji własnej roli. Tworzy bohatera z całkiem innego spektaklu, innej rzeczywistości, nie jest ani postacią ze snu Henryka, ani też - jak chciał reżyser - drugim obok Henryka kreatorem przedstawionego świata (są to jakby dwa sny szukające się nawzajem), Leonard Bogdana Kocy praktycznie nie istnieją, choć, jak wolno sądzić, przypisał mu reżyser jakieś znaczące funkcje.
Spektakl ma atmosferę, której łatwo się poddać - jednak nie do końca. Obok obrazów sugestywnych, fascynujących, nie brak pretensjonalnych lub zbędnych, sprawiających wrażanie ozdobników, symbolów nazbyt już piętrowych (co znaczą np. dwie postaci dodane Henrykowi i Pankracemu podczas ich rozmowy?). Często też tekst Krasińskiego nazbyt już wyraźnie "zgrzyta" spoza owej stylizacji.
Nie to jest wszakże najważniejsze w "Nie-Boskiej" może bardziej, niż. w jakimkolwiek innym przedstawieniu Grzegorzewskiego (przynajmniej gdy idzie o te, które opierały się na konkretnych i nie ułamkowych tekstach) widać, iż osiągnął on już pewien kunszt - nieco niebezpieczny. Jego sztuka zaczyna żywić się samą sobą. Wskazują na to zarówno piękności, jak i braki tego spektaklu. Nie przez przypadek "piękności" owych najwięcej tam, gdzie Grzegorzewski inscenizator i plastyk zależy tylko od siebie, najwięcej słabości w miejscach, gdy do głosu dojść mają inni - autor czy aktorzy. Nie jest rzeczą ani sensowną, ani taktowną udzielanie przez krytyka rad twórcy, a tym bardziej prawienie, mu morałów, wydaje się jednak, że byłoby z pożytkiem, gdyby "Nie-Boska" stała się dla Grzegorzewskiego okazją do refleksji nad tym, czy nie wpadł nieco w pułapkę stworzonej przez się estetyki. Jest rzeczą nad wyraz pożądaną, gdy artysta prezentuje uporczywie własne spojrzenie na świat, dobrze jednak - szczególnie gdy idzie o teatr - gdy próbuje bodaj chwilami ujrzeć go cudzymi oczyma. Inaczej po pewnym czasie musi zacząć się powtarzać. Klęska ta dotknęła przecie wielu wybitnych twórców sceny, by przypomnieć bodaj - tak różnego od Grzegorzewskiego - Józefa Szajnę.