Artykuły

Role i odzew

Na przeżycie teatralne składają się trzy czynniki główne: aktorstwo, inscenizacja i publiczność. Gdy którykolwiek z nich zawodzi, teatr staje się kaleki.

Nie każdy doraźny sukces jest opłacalny. Teatr wymaga strategii. Łatwe schlebianie gustom prowadzi do monotonii, zubaża reagowanie. Widowiska wymagające większej kultury podnoszą poziom odbioru i prowadzą do szlachetniejszego porozumienia z widzami.

Warszawski Teatr Rozmaitości zyskał sobie dostateczny kredyt u widzów, żeby "Demon ziemi" Wedekinda w przekładzie Grzegorza Sinko, inscenizacji i reżyserii Kraft-Alexandra, kostiumach X. Zaniewskiej i dekoracjach M. Chwedczuka, zapełnił szczelnie salę. Jednak mimo pięknej kreacji Kaliny Jędrusik w roli głównej i rzetelnego studium innych postaci, budzącego uznanie dla artystów i reżysera, publiczność reagowała anemicznie. Coś jakbyśmy nie mogli wżyć się w rozpacze bohaterów, choć trup gęsto pada. Oto przykład, że dobre aktorstwo i dobra inscenizacja nie wystarczają do nawiązania istotnego porozumienia z publicznością, która w zasadzie jakże jest dobra. Ale się rozminął adres.

Teatr Narodowy wystawił kompozycję sceniczną... i "Dekameron" według Boccaccia w przekładzie E. Boya w wyborze A. Hanuszkiewicza i A. Hausbrandta, scenariusza, inscenizacji i scenografii Adama Hanuszkiewicza, z tym że za kostiumy odpowiada Zofia de Ines-Lewczuk. Wykorzystane są fragmenty dzieł nie tylko Boccaccia, choć te stanowią zrąb scenariusza. W tej adaptacji klasyka trudno mówić o rolach w pełni znaczenia. Nawet Człowiek w wykonaniu Z. Wardejna to raczej narrator i konferansjer niż postać sceniczna. Reszta to nie role, lecz rólki, które odpowiednio wystylizowane - jak Olendria przez Małgorzatę Zajączkowską albo Krambaradus przez Wiktora Zborowskiego - zasługują na dobre wspomnienie. Pogłębić bynajmniej nie przepastny temat starał się inscenizator w finale z eschatologiczna wizją gromadnej śmierci od lasera. Publiczność sporo sobie obiecywała. Spodziewano się frywolności, pikanterii, ba, niektórzy nawet świntuszenia. Nic z tych rzeczy. Ograniczono się do dwuznaczności raczej infantylnych, w rodzaju sztubackich dowcipasów.

Jest eschatologia, co prawda nie laserowa, lecz pożarowo-dymna, także w finale pokazanej w Teatrze Studio "Chwili równowagi" Łukasza Burnata, który jest jednocześnie autorem, reżyserem, scenografem i opracowującym muzycznie to krótkie i małoobsadowe widowisko, w którym Elżbieta Kijowska ma jednego partnera cały czas kitłaszącego się z nią w łóżku, paru wyczyniających różne podglądy, podłazy i straszenia oraz statystów. Wspomniane łóżko nie prowadza do dwuznaczności, jest raczej symbolem ciasnoty mieszkaniowej. Koszmarowi bytowania towarzyszą koszmarne sny i zjawy. Wyjście z tego prowadzi przez zburzenie, bombardowanie; i trzęsienie ziemi. Rzekłbyś: bzdura na całego, a tymczasem publiczność wydaje się rozumieć doskonale tę bzdurę jako krzywe lustro własnego bytowania. Niespodzianka! I cóż tego, że role są tylko naszkicowane!

JEŚLI idzie o role, cóż za mistrzem był Wyspiański przy: całej swej lakoniczności. W "Weselu" dialog zahacza o libretto operowe z charakterystycznymi powtórzeniami, które w każdej sytuacji odpowiednio migocą. Przywiózł to "Wesele" Wyspiańskiego na swój pokaz do Warszawy Teatr Dramatyczny z Białegostoku w reżyserii J. Zegelaskiego. Tekst podany bez pretensji, jak idzie. Można zamknąć oczy i słuchać. Złośliwi twierdzą, że nawet lepiej zamknąć oczy... Lecz pewna nieadekwatność prezencji do tradycyjnego wzorca, co dotyczy także scenografii, nawet odciąża sprawę od muzealności, choć otrzyma w ryzach historyczności. Można sobie wybredzać na temat poszczególnych czterdziestu ról, z których każda jest ściśle określona. Trudno nie docenić rzetelnej pracy artystów. Publiczność docenia.

JAK nie zaspokojoną przez sceny główną potrzebę konfrontacji z publicznością mają artyści, dowodzi pojawienie się różnych inicjatyw, które najchętniej dziś podała się jako "sceny propozycji". Niedawno w Domu Kultury przy ul. Łowickiej widziałem przedstawienie scenki "Horyzont", prowadzonej przez Wojciecha Brzozowicza. Zobaczyłem tam wprawdzie nie "Wesele" Wyspiańskiego, lecz "Bankiet" w oparciu o książkę Jacka Stwory "Niespodziewany początek bankietu". Aktor póty czuje, że jest, póki działa. Podziwiałem w tym widowisku zawziętość Juliusza Lisowskiego, który w gronie kilku o mocno notowanych imionach jak - Zygmunt Listkiewicz (rola główna), Witold Kałuski i Wacław Szklarski - oraz młodzieży nie schodzi z placu. Byle znalazł się rezonans!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji