Artykuły

Artysta na kryzys

- Tak już jest, że jedne nazwiska się sprzedają, a inne nie. Chwała Bogu, nie ma to wiele wspólnego z popularnością medialną, z częstą obecnością w telewizji. Czasem nawet bywa wprost przeciwnie - mówi JACEK WÓJCICKI, aktor, śpiewak, artysta kabaretowy

Dawno temu, jeszcze w Piwnicy pod Baranami, czekałem w kolejce na swój występ przy barze. Podobno na scenie byłem słodki i bardzo wesoły, tyle że nic z tego nie pamiętałem. Wtedy sobie powiedziałem: "Nigdy więcej" - wyjawia Jacek Wójcicki w rozmowie z Markiem Lubasiem-Harnym

Trudno Pana złapać w Krakowie.

- Od dawna nie jestem na stałe związany z jednym miejscem, co mnie bardzo cieszy. Ale z tego powodu często mam daleko do pracy. Zazwyczaj jestem tam, gdzie mnie akurat zaprosili.

Skoro prawie nigdy Pana nie ma, czyli zapraszają Pana niemal bez przerwy. Czy to znaczy, że w Pana branży nie ma kryzysu?

- Szczerze mówiąc, nigdzie go nie widzę. A przynajmniej go osobiście nie odczuwam, na szczęście.

A gdyby miał Pan ocenić, dlaczego właśnie Pana ludzie chcą słuchać?

- Tak już jest, że jedne nazwiska się sprzedają, a inne nie. Chwała Bogu, nie ma to wiele wspólnego z popularnością medialną, z częstą obecnością w telewizji. Czasem nawet bywa wprost przeciwnie.

Chce Pan powiedzieć, ze media nie mają gustu?

- Media w ogóle się nie kierują gustem, tylko kalkulacją, co przyciągnie reklamodawców. Przez jakiś czas byłem tym nawet dość podłamany, dopóki się nie przekonałem, że mimo wszystko ludzie dają odpór kiczowi i tandecie. Oczywiście, duża część publiczności jest nadal przekonana, że to, co pokazują w telewizji, musi być dobre. Jednak równocześnie widać wielki renesans opery, filharmonie są pełne, bilety wyprzedane na wiele dni naprzód. Jest miejsce i dla mnie. Nie twierdzę, że jestem oszałamiająco popularny, raczej niszowy, ale mam wierną publiczność, która nie daje mi zginąć.

Kto to jest? Sentymentalni widzowie w pewnym wieku, pamiętający Pana z lat świetności Piwnicy pod Baranami, czy raczej babcie, które razem z wnukami oglądają Pana jako Pana Tenorka? W telewizji, oczywiście.

- Zdziwi się pan, ale mam na koncertach pełny przekrój wiekowy i, można powiedzieć, społeczny. Oczywiście że jestem kojarzony z Piwnicą, z Krakowem czy z piosenkami Kiepury. Ale to za mało, żeby przez dłuższy czas utrzymać się na rynku.

To co jest potrzebne?

- Widz chce być potraktowany serio i przede wszystkim oczekuje poziomu. Toteż czy to będzie numer kabaretowy czy pieśń sakralna, staram się z tego poziomu nie schodzić. Po prostu nie wypada. Publiczność spodziewa się także, że koncert nie będzie nudny, a wykonanie muzycznie perfekcyjne

A talent?

- Oczywiście, to iskra boża sprawia, że widzowie czują: ten wykonawca nas porywa, a ten nie. Jednak nawet największy talent nie upoważnia do lekceważenia publiczności. Ja nie potrafię wyjść na estradę nieprzygotowany i zaśpiewać "z drogi". Zawsze staram się być na tyle wcześnie, by mieć czas na przygotowanie sceny i próbę. Kiedyś się z jakiegoś powodu spóźniłem, wychodzę na estradę oślepiony przez reflektory i nie wiem, gdzie jest widownia. Rany boskie, gdzie się ukłonić, w prawo czy w lewo? Bardzo takich sytuacji nie lubię.

Próbuje sobie Pan dodawać odwagi przed koncertami?

- Ma pan na myśli kielicha? Nigdy. Raz w życiu mi się to zdarzyło, dawno temu, jeszcze w Piwnicy pod Baranami. Czekałem w kolejce na swój występ przy barze. Podobno na scenie byłem słodki i bardzo wesoły, tyle że nic z tego nie pamiętałem. Wtedy sobie powiedziałem: ,,Nigdy więcej". I słowa dotrzymuję, przed spektaklem ani kropli. Co innego po koncercie, wtedy z wielką przyjemnością. Zwłaszcza kiedy w trasie spotykam kolegów z Krakowa.

Nie lepiej napić się w Krakowie?

- W życiu! Kiedyś ze Zbigniewem Wodeckim, umówiliśmy się w Loży, żeby pogadać. Przez pierwsze pół godziny odbierał telefony, a przez drugie rozdawał autografy dwóm wycieczkom szkolnym, które akurat przechodziły przez Rynek i zobaczyły go przez szybę. Bez sensu.

Proszę powiedzieć, jaki Pan naprawdę jest. Wciela się Pan w postać Pana Tenorka i śpiewa arie Kiepury, ale przecież wykonywał Pan także pieśni Wysockiego. Który Wójcicki jest bardziej prawdziwy?

- Obaj. Nie widzę sprzeczności.

To znaczy, że jest Pan po prostu fachowcem, który wszystko zaśpiewa?

- Wie pan, trochę tak. W końcu z wykształcenia jestem aktorem, o czym już mało kto pamięta.

Tu się Pan chyba myli. Myślę, że bardzo wielu widzów kinowych, i to nie tylko z dzisiejszej grupy wiekowej czterdzieści plus, kojarzy Pana z rolą Świra w filmie Magdaleny Łazarkiewicz "Ostatni dzwonek".

- Skoro pan tak mówi No tak, ten film jest do dziś oglądany, rodzice pokazują go dzieciom. Ja też darzę go dużym sentymentem. Piosenki z Piwnicy pięknie w nim zabrzmiały. Poza tym powstawał w czasach trudnych i był wtedy mocnym głosem sprzeciwu wobec tamtej rzeczywistości. Pewnie także z tego powodu jest pamiętany.

Z pewnością wielu fanów tego filmu żałuje, że Pana kariera nie rozwinęła się także w tym kierunku. Potem była jeszcze tylko "Lista Schindlera" i koniec.

- Na to się raczej nie ma większego wpływu. Są propozycje albo ich nie ma. Roli skrzypka Rosnera w "Liście..." też by nie było, gdyby nie szczęśliwy traf, że Steven Spielberg zobaczył mnie w kabarecie. Ktoś go przyprowadził do Piwnicy, a ja akurat coś zaśpiewałem. To było bardzo magiczne, duża przygoda, lecz takich przygód zaplanować się nie da. Potem wchłonęła mnie estrada i widocznie przestałem być kojarzony z kimś, kto może zagrać jakąś rolę w filmie.

Nie żałuje Pan?

- Nie. Robię to, co najbardziej lubię i jeszcze mam z tego pieniądze. Co dzień rano dziękuję Panu Bogu, że sam jestem swoim kierownikiem i że mam życie trochę zwariowane, czyli takie, o jakim zawsze marzyłem.

I jeszcze w styczniu zrobili Panu benefis w Teatrze STU.

- Tak, z okazji trzydziestu dziewięciu lat pracy artystycznej.

Żartuje Pan.

- Wszyscy tak myślą, prawie nikt już nie pamięta, że pierwszy raz wystąpiłem na zawodowej scenie jako pacholę w "Dziadach" Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze.

Do specyfiki naszych czasów należą liczne koncerty charytatywne, w których Pan także uczestniczy.

- Nikt się przed tym specjalnie nie broni, bo trudno odmówić, jeśli dochód ma być przeznaczony na dom dziecka czy hospicjum. Choć złości mnie, że ten dochód to często tylko honoraria artystów, a technicy i organizatorzy są normalnie w pracy. Zdarza się nawet, że jedni artyści występują za darmo, a inni biorą swoją dolę. Jeśli już chcemy być dobrzy, to bądźmy konsekwentni. Choć przyznam, że ostatnio tych propozycji jest tak dużo, że niektórym trzeba odmawiać, bo się po prostu nakładają na siebie.

W ten sposób wróciliśmy do tematu kryzysu.

- To chyba nie wina kryzysu, lecz złego dysponowania publicznymi pieniędzmi. Wciąż dajemy koncerty na placówki, które powinny być utrzymywane z naszych podatków. Oczywiście, ja mogę wystąpić, tym bardziej że to są zwykle bardzo miłe imprezy. Ale system jest chory. Nie zwalajmy więc wszystkiego na kryzys.

A ja już sobie wymyśliłem puentę, że Pan jest artystą na kryzysowe czasy, bo jest Pan taki radosny.

- Zawsze staram się dawać widzom radość, czy jest kryzys, czy go nie ma.

Jacek Wójcicki

Aktor, śpiewak (tenor), artysta kabaretowy (Piwnica pod Baranami, Kabaret Olgi Lipińskiej). Wystąpił w kilku filmach (m.in. "Ostatni dzwonek", "Lista Schindlera"). Laureat Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu (1986 r.) i Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu (1987 r.).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji