Artykuły

Młodopolskie gody

Gdzie? W Teatrze Kameral­nym. Reżyser Wanda Las­kowska wystawiła tam "Gody życia" Stanisława Przy­byszewskiego, we własnym opracowaniu dramaturgicznym i w niezłej scenerii, zaplanowanej przez Zofię Pietrusińską. Przy­byszewskiego - osławionego ".smutnego szatana" nagich dusz modernistycznych - od jakiegoś czasu nasze teatry próbują przywrócić życiu jako drama­turga, ze zmiennym szczęściem. Znalezienie klucza do czegoś, co nasze babki przeżywały jako Wielką Literaturę Wielkich Dra­matów, a ich wnuki po prostu śmieszy, nie jest rzeczą łatwą. Do Przybyszewskiego jesteśmy zresztą uprzedzeni przez pew­nych historyków literatury, którzy nie omieszkali w swoim czasie zapodać młodzieży, że ma­my do czynienia po prostu z ka­botynem i życiowym, a także artystycznym "nieudacznikiem". Mając to wszystko w pamięci, pobiegłem do Teatru Kameral­nego z tym większą ciekawością i niecierpliwością - spodziewa­jąc się spektaklu nie tylko na scenie, ale i na widowni. I nie zawiodłem się.

Publiczność była podzielona na obozy, podobozy i frakcje, które reagowały na poszczególne sce­ny i kwestie w sposób niekiedy skrajny. Mówiąc skrótowo: jedni (głównie młodzi) śmiali się do rozpuku, inni - a dotyczyło to przede wszystkim osób wie­kowych płci żeńskiej - łkały ci­chutko i miały za złe tym, co się śmieją; jeszcze inni, jak np. niżej podpisany, usiłowali do całej sprawy znaleźć odpowied­ni dystans. I ci ostatni byli - jak się wydaje - w najgorszym położeniu, bo zarówno śmiech, jak i starania o "wczucie się" w tragedię rozbijały im jakąkolwiek całościową wizję spek­taklu. Nastawione filozoficznie jednostki próbowały się ratować w zamęcie przywoływaniem prastarych wzorców literacko-kulturowych, typu "śmiech przez łzy" i "Śmiej się pajacu, choć w sercu żal...". Kiedy w czasie antraktu moja przyja­ciółka - osoba myśli niezależnej i dobrego teatralnego smaku, który mogą podziwiać widzo­wie TV - pożaliła mi się, iż zo­stała srodze zbesztana przez swoje sąsiadki za to, że wybuchnęła kilkakroć śmiechem, zro­zumiałem: nareszcie coś, co na­szą leniwą na ogół publiczność autentycznie podzieliło, jak to bywało za dawnych, dobrych lat - choćby wtedy, kiedy w 1909 r. odbyła się w atmosferze strasznego skandalu krakowska premiera "Godów życia". No, może przesadziłem - skandalu to tym razem nie będzie, ale zdania są podzielona co najmniej jak w przypadku "Love Story" czy "Trędowatej".

Nie przywołałem tych dwóch tytułów przypadkowo. Idzie o renesans melodramatu, głównie z życia tzw. sfer (w przypadku Mniszkówny dotyczy to jedynie sfer oświeconych, bowiem pozo­stałe i tak czytały owo dzieło w odpisach, zanim zlitowało się nad nimi Wydawnictwo Literac­kie i uprzystępniło tragedie dusz z wyższych sfer po bajoń­skiej cenie). Otóż Przybyszew­ski w ,,Godach życia" musi się wydać zarówno zwolennikowi, jak i przeciwnikowi Mniszkówny niesłychanie melodramatyczny; pierwszemu w sposób wstrząsa­jąco głęboki, drugiemu - ka­baretowy i groteskowy. Co z tym fantem zrobić? Grać (i re­żyserować) z całą powagą - toż wyjdzie kabaret niezamierzony, a przy tym ponury. Pójść na dystans i pastisz? To diabli wezmą całą tę tragedię kobiety, która wybiera między kochan­kiem a dziecięciem i mężem swym - choć komedia będzie niewątpliwa, z rodzaju modnych "czarnych komedii". A przy tym - czyż ładnie tak się pastwić nad pisarzem, który stał się "demode"? Żebyż to jeszcze ja­ki teatrzyk studencki, któremu na sucho wszystko uchodzi - ale Teatr Kameralny?

Takie - wyobrażam sobie - mogła wieść sama z sobą rozhowory reż. W. Laskowska. I doszła do wniosku, że trzeba postawić tragedii świeczkę, a komedii - ogarek. Owszem, z wyczuciem epoki i kulturalnie; owszem, widać w tym subtel­ność kobiecą ale i kobiecą złośli­wość względem rodu męskiego, a także własnego. - Ale konsek­wencji trochę zabrakło. W re­zultacie przedstawienie balansu­je w równowadze chwiejnej między tonem "serio" i tonem "buffo". Ten drugi "załatwia­ją" - jak się zdaje, głównie wedle własnej chęci i inicjaty­wy - poszczególni wykonawcy, co jest tym bardziej zabawne, że robią to od czasu do czasu i nie znajdując oddźwięku u swo­ich scenicznych partnerów. Elementy dobrego pastiszu zawiera rola Jerzego Treli (de­moniczny Janota - z pewnymi rysami biograficznymi samego Przybyszewskiego), nawet - Zygmunta Józefczaka (Wacław Drwęski). Pozostali wykonawcy tego tonu - jak się zdaje - nie złapali, co przypieczętowała wy­jęta żywcem z symbolizmu Maeterlincka Żebraczka, w wy­konaniu Melanii Sadeckiej.

"Gody życia" w Teatrze Ka­meralnym można odbierać nader różnie. Recenzent sygnalizuje tu tylko pewne przesłanki, być mo­że - subiektywne. Idźcie zatem sami, aby obejrzeć, jak po la­tach wyglądają męki bohaterów "piekielnego Stasinka" w owych młodopolskich godach - i prze­prowadzić test nad własnym ty­pem wrażliwości. Nie wstydźcie się, jeśli łzy się wam zakręcą w oczach - nie miejcie też za złe tym, co się nieźle bawić będą, zamiast cierpieć. I nie sądźcie reżysera zbyt surowo za niekon­sekwencje: jeśli już Wanda Las­kowska zapragnęła przypomnieć nam takie dramaty sprzed prze­szło pół wieku, to narzuciła so­bie zadanie bardzo trudne. Moż­na oczywiście rozważać, czy ar­tystycznie opłacalne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji