Artykuły

Szarlotka z bitą ironią na chłodno

"To nie jest kraj dla wielkich ludzi" w reż. Michała Walczaka w Teatrze Montownia w Warszawie. Pisze Łukasz Orłowski w Teatrze.

Jeżeli polska reprezentacja piłkarska wygrywa ważne mecze, to wygrywa je w "kotle czarownic", czyli na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Jeżeli gdzieś ma się odbyć koncert, który zapamięta historia, to musi być to londyńskie Wembley. A jeżeli chcesz posłuchać, jak na klarnecie gra, a nie pogrywa, Woody Allen, to jego występ z New Orleans Jazz Band w Sali Kongresowej nie zastąpi nowojorskiej Cafe Carlyle. Dobry show oprócz tego, że "musi trwać dalej", lubi też mieć swoje miejsce. W Warszawie najlepszy show w wersji "slim" odbywa się w ciasnym klubie na Chłodnej.

Kawa i papierosy, ścisk i hałas, a na niektórych stolikach gry planszowe zamiast piwa. Na skonstruowaną naprędce miniscenę wychodzą młodzi ludzie, którzy dają próbkę rodzimego teatru improwizowanego, wokalno-klezmerskich zdolności albo bardziej konwencjonalnego kabaretu. Tak wygląda Chłodna 25 podczas organizowanych tam co jakiś czas wieczorków artystycznych. To paradoks, że kiedy klubokawiarnia zaprasza pod swoją strzechę profesjonalistów, to wyrzuca ich do piwnicy, a tymczasem całe piętro albo nie wie, albo zupełnie nie jest zainteresowane tym, co dzieje się pod podłogą. Właśnie w podziemiach Chłodnej 25 swoje one man show na podstawie tekstów Michała Walczaka pokazuje wtajemniczonym klientom aktor Teatru Montownia Rafał Rutkowski.

W chłodnej piwnicy od fundamentów próbują wznieść na polskim gruncie anglosaską standu Komedy i wychodzą z tego obronną ręką. Chcą być niepoprawni politycznie, i są. Chcą, żeby publika krztusiła się ze śmiechu, i krztusi się. Nie chcą rujnować naszych narodowych mitów, nie chcą być kaznodziejami, moralistami, posłannikami banalnych prawd, i z gracją udaje im się od tego uciec. Mimo że tytuł show - "To nie jest kraj dla wielkich ludzi" - może być w pierwszej chwili mylący. Z powieścią Cormaca McCarthy'ego czy filmem braci Coen ma jednak wątłe związki, które nie wykraczają poza zbliżoną dawkę ironii.

Zdecydowanie więcej ma za to z knajpianych pokazów takich stand-upowców jak Bill Hicks, Eddie Izzard, Lee Evans, albo znanych szerokiej publiczności - jak Robin Williams. Od filmików z ich skeczami roi się w Internecie, a entuzjaści portali społecznościowych, takich jak Facebook czy polski Golden- Line", wymieniają się gorącymi komentarzami na podstronach fanklubów. Wydawałoby się, że Rutkowski i Walczak dopiero w tej branży raczkują, ale swe pierwsze kroki stawiają pewnie. Rutkowski ma coś, co od razu stawia komika stand-upu w uprzywilejowanej pozycji - jest charyzmatyczny i bawi bez kiwnięcia palcem. Wysoki i chudy jak szkapa facet w przykrótkich spodenkach i w przyciasnej piwnicy rozśmiesza, zanim wykrztusi z siebie pierwsze słowo. I ta zasada znakomicie sprawdza się w zabawie tego aktora.

Sfrustrowany ksiądz, który udzielając dawnym znajomym ślubu, nie zapomina o krzywdach, jakie wyrządzili mu w młodości (oczywiście rozkosznie się przy tym bawi i z lubością bazgrze po "najpiękniejszym dniu w ich życiu"). Ginekolog-erotoman, obleśnie konwersujący z głupią jak but pacjentką. Oficer, który po mistrzowsku rozpoznaje poborowych-gejów. Dyrektor przedszkola w sytuacji sam na sam z grubymi portfelami rodziców, z których trzeba wycisnąć jak najwięcej. Krytyk Henryk Prawda, czyli wzorowy mentor-uzurpator od standardów i moralności w zgniłym filmowym show-biznesie... To i tak niepełna lista postaci. Prawdziwym majstersztykiem jest jednak scena z "prywatnym Rutkowskim" w roli głównej, w której aktor dziękuje swojemu przyjacielowi Grzesiowi Lewandowskiemu, właścicielowi klubu, za świetną robotę. Ale to tylko miłe złego początki. W finale przedstawia pomysł wysadzenia Grzesia z interesu i wybudowania w miejscu klubokawiarni Teatru Chłodnica.

Rutkowski wystawia się na pośmiewisko i dlatego może śmiać się bezkarnie z innych. Chce być klubowym tricksterem, żartownisiem, który na początku śmieszy, by na koniec przestraszać. I trzeba przyznać, że ta rola, ważniejsza od pozostałych, wychodzi mu dobrze. Pokazuje też, że Rutkowski z Walczakiem, stawiając polski stand-up na nogi, nie chcą tracić czasu. Od razu próbują opatrzyć go metką "made in USA", gdzie jednak formuła stand-up Komedy jako zgrzewki skeczy wyczerpała się w połowie ubiegłego wieku, a dziś postrzegana jest jako jedna z form wypowiedzi publicystycznej. Na Chłodnej nikt nie próbuje jednak na siłę przekraczać społecznego tabu, być współczesnym Kabaretem Pod Egidą w dobie nowego kryzysu. To raczej improwizowany głos niespokojnych duchem twórców, którzy - jak sami mówią - uciekają przed teatrem do piwnicy, żeby pokazać swój "freestyle".

Teksty powstawały na próbach. Pasowały albo nie. Walczak i Rutkowski wybrali z nich "the best of" i stworzyli galerię postaci, które pomimo absurdów, jakie kazali im bełkotać, nie przywołują na myśl eksponatów z muzeum figur woskowych. To rzeczywiście mali ludzie, jakich pełno dookoła. A w zestawieniu tej prawdy z klubem wypełnionym po brzegi młodymi osobami, popijającymi piwko albo zajadającymi szarlotkę, które właśnie uciekają przed światem opowiadanym w piwnicy, całość brzmi przekonująco.

Przekonuje też aktorstwo Rafała Rutkowskiego. Bo gdyby w one man show na Chłodnej rzeczywiście nie wychodziło z niego teatralne zwierzę, wówczas przed tekstem Walczaka nikt nie stukałby obcasami. Dobrze, że tak się dzieje. Tym właśnie, co różni stand-up Komedy od kabaretu, jest fakt, że opiera się na osobowości aktora, a nie łatwych gagach. Podobnie jest w teatrze improwizowanym - choć tu aktora nazwalibyśmy "graczem" - który na polski grunt przeszczepiany jest jeszcze rzadziej niż stand-up. [Pisaliśmy o teatrze improwizowanym w numerze 11/2006 - przyp. red.]. Widziałem bardziej udaną próbę warszawskiego Teatru Klancyk i mniej udaną w łódzkim Teatrze Powszechnym. Podaję te przykłady także dlatego, bo z "komedią na stojąco" mają one jeszcze jedną wspólną cechę: podobny rodzaj kontaktu z publicznością. O ile jednak "impro" bez żywo reagującego widza sobie nie poradzi, o tyle stand-up będzie po prostu słabszy. I to jest jedyna poważna rysa projektu Montowni.

Bo autorzy "To nie jest kraj dla wielkich ludzi" nie chcą bratać się z widzem. Zbyt często podkreślana jest obecność czwartej ściany. Widzowie nie mają głosu. Tymczasem wielu standupowców zaczynało podczas pokazów swoich bardziej znanych kolegów w czasie tak zwanych open mike'ów (mikrofonów dla wszystkich), kiedy każdy mógł wyjść na scenę i zrobić cokolwiek. Jeżeli autorzy "niepoprawnej i perwersyjnej" (a tych słów używają w zapowiedzi) rozrywki z Chłodnej 25 naprawdę chcą być perwersyjni, to nie mogą uciekać w bezpieczną konwencję, którejnikt nie zmąci.

Tymczasem kilka razy podczas oglądania jednoosobowego show Montowni miałem wrażenie, że jestem na monodramie na podstawie tekstów Erica Bogosiana. Amerykanin też buduje je tak, żeby aktor mógł się łatwiej wznieść albo wyłożyć na kolejnej linijce. Tutaj również liczy się osobowość, charyzma, ale i trzymanie widza na bezpieczną odległość. Opatrzona formuła teatru jednego aktora (od którego, jak mówił krytyk, gorszy jest ponoć tylko teatr jednej aktorki) nie chce już dłużej porywać publiczności do współpracy. "Czołem wbijając gwoździe w podłogę" czy "Sex, prochy i rock & roll" mają u nas długą sceniczną brodę (chociaż oddać trzeba, że te grane w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza są od dekady fenomenem, jeśli idzie o entuzjazm widzów). Jeżeli Rutkowski z Walczakiem chcą rzeczywiście kłaść solidne fundamenty i pokazywać stand-upy mniej markowane, to muszą być jeszcze bardziej odważni.

Łukasz Orłowski - absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Pracuje w portalu internetowym tvn24.pl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji