Artykuły

Brawa dla mistrza Antoniego

"Romans z Czechowem" w reż. Mariusza Pilawskiego w Teatrze Dramatycznym im. Szaniawskiego w Płocku. Pisze Milena Orłowska w Gazecie Wyborczej - Płock.

"Romans z Czechowem" polecam wszystkim fanom teatru. Z powodu rosyjskiego mistrza rzecz jasna, nie reżyserii.

Polecam go i tym, którzy chcą spędzić wieczór w kulturalnej atmosferze, pośmiać się i zamyślić, i tym, co lubią proste sytuacje w stylu: "Sztuka z XIX wieku? To dajcie mi surdut, gramofon z korbką i niech ktoś koniecznie narzeka na serce, i już!".

Ze współczesnymi dramatami nie ma takich problemów. Jeśli mówią o aktualnych sprawach, dotykają problemów z pierwszych stron gazet, to po obejrzeniu takiego spektaklu (nawet jeśli aktorzy zawodzą, a reżyser spał na próbach) mamy wrażenie, że uczestniczyliśmy w czymś niezalatującym naftaliną, w miarę świeżym. Jeśli spektakl jest dobry, pojawia się szansa, że wpłynie choć przez chwilę na to, co myślimy.

A jeśli tekst ma grubo ponad sto lat... Nie ma rady, trzeba się przyłożyć. I wnieść w XIX-wieczną sztukę choć trochę z człowieka XXI stulecia. W sposób prowadzenia akcji. W scenografię. W podejście do samego tekstu czy do problemu, którego ów tekst dotyczy. Coś trzeba przewartościować, dodać, ująć, wywrócić do góry nogami. Inaczej jest duża szansa, że wysmażymy zwyczajną ramotę, która nikogo nie obejdzie.

Piszę o tym przy okazji kolejnej premiery płockiego teatru. W weekend publiczność miała okazję obejrzeć "Romans z Czechowem" - składankę trzech jednoaktówek rosyjskiego pisarza w reżyserii łódzkiego aktora i reżysera Mariusza Pilawskiego. "Oświadczyny", "Niedźwiedź" i "Łabędzi śpiew" owszem mają ponad sto lat. Ale Czechow nie zestarzeje się nigdy. Dwie pierwsze historyjki, jak to u Czechowa - zabawne, delikatne, po prostu urocze. Pierwsza opowiada o tym, czym mogą skończyć się niepotrzebne dyskusje w momencie oświadczyn. Druga - zderza męską siłę (no dobrze - siłę i brak manier) z kobiecą delikatnością (a mówiąc szczerze z delikatnością i głupimi pozami). I wreszcie "Łabędzi śpiew", już na poważnie, opowiada o starym aktorze, który po raz pierwszy w ciemnościach zalegających na widowni teatru dostrzegł czającą się śmierć...

Tyle stuletni punkt wyjścia. Problem polega na tym, że Pilawski, człowiek XXI wieku, daleko od tego punktu wyjścia nie zaszedł. Na scenie stały meble z epoki, siedzieli na nich ludzie w strojach z epoki, którzy zachowywali się jak postacie z epoki. Pewnie, że i "Oświadczyny" były zabawne i mówiły prawdę o stosunkach między ludźmi, a "Łabędzi śpiew" wzruszał. Tylko czyja to była zasługa? Czechowa. I płockich aktorów (mnie najbardziej podobał się Marek Walczak w "Niedźwiedziu" - silna postawa, głęboki głos, a jak tańczy!). Reżyser dodał tylko między jedną a drugą jednoaktówką nagrany na taśmie głos (reżysera? inspicjenta?), który przywołuje na scenę aktorów. Ale szczerze mówiąc za wiele z tego chwytu nie wynikało. Że niby to taki teatr w teatrze? Żeby pamiętać, że to aktorzy, nie prawdziwi ludzie? Intencja nie była dość jasna.

Tak więc po przedstawieniu o Mariuszu Pilawskim jako reżyserze wiem tylko tyle, że lubi XIX wiek, a jego końcówkę to już w szczególności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji