Artykuły

Do czego doprowadzili piosenkarze...

Podczas kilkutygodniowej przerwy w tych felietonach, wynikłej z mego zaabsorbowania innymi muzycznymi sprawami, uzbierało się trochę ewenementów koniecznie domagających się relacji. Z zagranicy przyszła wiadomość o kolejnych nagrodach pierwszej światowej klasy.

Na muzycznej giełdzie UNESCO w Paryżu, obesłanej ponad 80 kompozycjami z trzydziestu paru krajów, pierwsze miejsce i najwyższą punktację zdobyła kantata "Ad Matrem" Henryka Mikołaja Góreckiego. Została oznaczona nazwą "oeuvre de choix", czyli przekazana do wykonania przez wszystkie zrzeszone w UNESCO radiofonie świata. Potwierdza ona regułę niemal, że w tej najwyższej międzynarodowej konkurencji, od kilkunastu lat czołowe pozycje zajmują Polacy. Przed Góreckim byli Bacewiczówna, Lutosławski, i Baird, Penderecki, Twardowski, niektórzy parokrotnie. Jednocześnie Romuald Twardowiski otrzymał I nagrodę w Międzynarodowym Konkursie księcia Monaco, za operę "Lord Jim", z librettem osnutym na motywach opowieści Conrada (w 1965 r. już raz miał tam I nagrodę, za balet "Rzeźby mistrza Piotra"). Ponieważ zaś wyróżnienia "Tribune des Compositeurs" UNESCO są pośrednio sukcesami Polskiego Radia, gdyż radiowe nagrania przesłuchuje się w Paryżu, więc na te im bardziej okazałe, tym większy niepokój budzące zwycięstwa polskiej muzyki zwracam uwagę przede wszystkim prezesa PR i TV, Macieja Szczepańskiego, jako że muzykę poważną najmniej bodaj sobie ceni pośród Muz służebnych. A w rezultacie grozi nam bliska już sytuacja, wyprorokowana przez Salvadora Dali: "Płonącej żyrafy na pustyni". Wszystkie zagraniczne estrady i sceny olśnione blaskiem polskiej twórczości muzycznej, jeno w kraju głucho, ciemno, głupio i ponuro. Nazajutrz po powrocie z tury odczytowej do Warszawy, byłem w Teatrze Rozmaitości na nowym rodzimym musicalu Wojciecha Młynarskiego (dramaturgia) i Macieja Małeckiego (muzyka). Przedstawienie fascynujące, wielowarstwowe i trochę dziwne, jak tort podany na wsi, w którym z zaskoczeniem rozgryzamy biedronkę, biorąc ją za porzeczkę w lukrze, ale po chwili już się o tym wtręcie smaku zapomina, bo na język tłoczą się zachwycającą, choć trudną do rozeznania się w niej masą - kremy, tarta czekolada, pistacje, soki, chrupliwe między zębami orzechy, migdały, ziarnka kawy. Ów "Cień" Młynarskiego - Małeckiego na pozór nie jest oryginalny, gdyż najpierw bajkę "Cień" o podobnej treści napisał Andersen, zaś po nim sztukę "Cień" Eugeniusz Szwarc. Aliści stało się z tematem jak bywa w musicalach, że kolejni autorzy dodali całkiem nową muzykę, a treść niby tę samą potraktowali w odmienny sposób, aktualizując ją na polską modłę. Tylko właśnie... czy to jest aby musical? Pierwszy akt niemal cały śpiewany, drugi mniej, ale w trzecim finezyjnie zrobiona, obszerna parodia, czy pastiche opery. A w "Panu Tadeuszu" wszelakich musicalów, w "My fair lady" zaledwie kilkanaście, za to oryginalnych i pięknych piosenek, zresztą - proza. Nowy kierownik artystyczny Teatru Rozmaitości, Andrzej Jarecki, napisał o sztuce w przedsłowiu:... nazwaliśmy ją bajką muzyczną dla dorosłych. Ja bym powiedział inaczej: "Moralitet muzyczny". Dla osobowości twórczej Wojciecha Młynarskiego charakterystyczne jest zaangażowanie społeczne, które się wyraża w formie satyry ostrej, tnącej, gorzkiej lecz nigdy naznaczonej pesymizmem. Młynarskiemu nic podoba się to co dookoła, ale nie dlatego, żeby "miał za złe", tylko że chce poprawić, co usiłuje robić ze szczerą pasją. Tak było w sławnym już "Henryku VI na łowach", pozornie operze w XVIII-wiecznym stylu, w istocie nawiązującej bez przerwy do naszych czasów, tak jest i w "Cieniu", wywołującym przy otwartej kurtynie podobnie spontaniczne oklaski.

"Cień" na Marszałkowskiej kończy się bez happy endu, piosenką smutną i refleksyjną, która wyprowadza ludzi z teatru w zamyśleniu. Razem przez życie idzie co dzień człowiek i cień, człowiek i cień... Lecz choć człek mądrzeje z wiekiem odpowiedzieć mu niełatwo czy to chodzi za człowiekiem tylko przesłonięte światło czy też to, co w człeku mętne ciemne, niskie, półświadome lecz obecne i natrętne chociaż niby odrzucone. Razem przez życie idzie co dzień człowiek i cień, człowiek i cień... Muzyka Małeckiego niezbyt odkrywcza (ile wreszcie jest naprawdę przebojowych melodii na całym świecie?...), za to smakowita, ciekawie zharmonizowana, możliwie najlepiej zinstrumentowana na maleńki zespół w kanale. Ładne kostiumy i dekoracje Małgorzaty Treutler. Doskonała, dowcipna, wartka, nadająca tempo spektaklowi, reżyseria Jerzego Dobrowolskiego. Aktorzy dobrze grali i wszystko byłoby wprost przepysznie, gdyby nie musieli śpiewać, w związku z czym się okazało, że na 24 występujących tylko 7 nie fałszuje, ze Stockingerem i Łazuką na czele. Przy czym nie kwapiłbym się z posądzaniem reszty o brak słuchu, natomiast gotowem twierdzić, że nie umieją posługiwać się własnym głosem, czego dowód mam w Łazuce, który na estradzie Opola detonował jeszcze, że ha! - ale potem się nauczył, jak manewrować warsztatem wokalnym. Ich poprzednicy - Modzelewska, Romanówna, Maszyński, Żabczyński i inni znakomici - jakkolwiek nie uczeni, w potrzebie śpiewali wdzięcznie i czysto. Każde pokolenie bowiem taką posiada kulturę muzyczną, jaką proponuje wokół życie. W ciągu minionych tygodni milczenia na tych łamach wędrowałem po Kujawach i Pomorzu. Byłem też i w Toruniu. Dzięki uprzejmości władz Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika mogłem dokładnie przyjrzeć się nowej siedzibie uczelni. Dotychczas jedynie w kolorowych periodykach amerykańskich oglądałem z zazdrością tamtejsze wspaniale nowoczesne, architektonicznie śliczne i doskonałe pod względem funkcjonalnym miasteczka uniwersyteckie. Teraz już nie zazdroszczę! W Toruniu mamy jedyny w swej urodzie zespół budowli lśniących niklem, przeszkleniami i plastykiem, zaś niejako wtopiony w sosnowy las tak, że wchodząc do Rektoratu oddycha się czystym powietrzem, nasyconym żywicą. A przecież ten nowy UMK znajduje się tuż przy mieście i do jego auli-sali koncertowej, idealnie akustycznej, przybywać będą mogli toruńscy melomani z centrum w kwadrans autem, w pół godziny tramwajem. Ponieważ w redakcji "Polityki" krzywią się, kiedy piszę na tematy pozamuzyczne, gdyż mają od tego tęższe głowy, więc jeno dodam krótko, że gdyby w Toruniu - na wzór amerykańskich college'ów - istniał jeszcze na Uniwersytecie Wydział Muzyczny, z Katedrą Musicalu, dopiero uprawnieni bylibyśmy wystawiać, z absolwentami Katedry owej, twory teatralnej sztuki wymagające od aktora szczególnie szerokich kwalifikacji. Po wyjściu z "Cienia" mówiło się o pewnym recenzencie warszawskim któremu śpiewy w Teatrze Rozmaitości podobały się. Na co zawołała Irena Dziedzic: - Oto do czego doprowadzili nasi piosenkarze! A ja postanowiłem okrzyk ten wziąć na tytuł niniejszego felietonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji