Artykuły

Nie wiemy, co knuje fatum

- Gwiazdą nie czułem się nigdy, jestem zawodowym aktorem. Gwiazdą jest ktoś, kto jest cały czas na świeczniku, wystawia na widok publiczny całe swoje życie. Natomiast aktor to jest ktoś taki, kto się pokazuje ludziom wtedy, kiedy kupią bilety do teatru albo do kina - mówi JERZY RADZIWIŁOWICZ, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Na scenie skupiony, introwertyczny. Wśród przyjaciół - rozmowny, dowcipny. Jerzy Radziwiłowicz. Spotykamy się w Teatrze Narodowym w Warszawie, w jego środowisku naturalnym. W rozmowie skoncentrowany. Często na pytanie odpowiada pytaniem. Dociekliwy, logiczny. Kiedy na koniec mówię, że nie jest łatwym rozmówcą, bo trzyma karty blisko siebie, odpowiada, śmiejąc się: "A tak się starałem".

Podobno bardzo lubi pan słuchać fado?

- Jestem wielkim fanem fado. Ta muzyka narodziła się w dzielnicach portowych Lizbony, związana jest z oceanem, z morzem, jest opowieścią o rozłące, tęsknocie.

Bywa pan w Lizbonie? Mnie to miasto kojarzy się ze smutkiem, z melancholią.

- Na mnie Lizbona działa zupełnie inaczej, chociaż wiem, o czym pani mówi. W Lizbonie są wszystkie odcienie życia, jest i radość, i melancholia. To jest fantastyczne miasto, bardzo je lubię i wielokrotnie w nim bywałem. Poza tym w fado można wpaść tylko w miejscu, gdzie się je śpiewa na żywo, czyli w lizbońskich knajpach.

Woli pan, kiedy śpiewa kobieta czy mężczyzna? Ortodoksi uważają, że tylko mężczyźni mogą śpiewać fado.

- Wolę mężczyzn, bo ich głosy jakoś bardziej przylegają do tej muzyki. Chociaż są i fantastycznie śpiewające kobiety. Jest coś wspaniałego, i tego nie przebije żaden męski głos, kiedy stare kobiety śpiewają fado. W filmie Carlosa Saury "Fados" o przemijaniu śpiewa m.in. bardzo starsza pani Argentina Santos. T to brzmi tak wstrząsająco, że naprawdę chodzą ciarki po plecach.

A pan się boi przemijania?

- Ależ pani nagle wypaliła z pytaniem! Któż się nie boi przemijania? W pewnym momencie człowiek zdaje sobie sprawę, że życie zmienia się nieodwracalnie i pewne rzeczy zostają już tylko wspomnieniem. To jest naturalne, chociaż może nie najprzyjemniejsze, bo jeszcze by się chciało dysponować tymi samymi możliwościami fizycznymi co kiedyś, tym bardziej że, Bogu dzięki, psychicznie nie szwankuję. Chciałoby się to jak najdłużej podtrzymać.

Fado oznacza przeznaczenie, los. Wierzy pan w coś takiego jak przeznaczenie?

- Zależy, co pani przez to rozumie.

Podoba mi się to, co w "Mitologii Greków i Rzymian" pisał Zygmunt Kubiak, że jesteśmy schwytani przez swój los. Działamy, walczymy, zabiegamy o coś, a los i tak nas trzyma w pułapce. Nie jesteśmy wolni.

- Trudno zatem w fatum wierzyć albo nie wierzyć, dlatego że nie wiemy, co ono knuje. Możemy sobie założyć, że wszystko, co się nam przytrafia, jest jego podstępnym dziełem, jednak możemy też przyjąć przeciwne założenie. Ale to jest tylko założenie, bo nie wiemy, co ono zamierza. Tak było u Greków. Oni wpadali w pułapkę losu, ponieważ mimo ostrzeżeń szli wprost w zastawione sidła.

A mimo to nie wpadali w rozpacz, że los ich źle potraktował, a nam się to zdarza z byle powodu.

- Znowu pani uderza w wysokie tony. Rozpacz podobno jest grzechem. I na tym zakończmy temat.

No dobrze, zmieńmy tonację. W Internecie przy okazji serialu "Glina", w którym pan grał główną rolę, ktoś napisał: Radziwiłowicz to świetny, wszechstronny aktor, potrafiłby zagrać nawet znak drogowy. Nie wiem, czy pan sobie zdaje sprawę, że to ogromny komplement. Szacunek, jaki pan budzi, bierze się najprawdopodobniej z tego, że ludzie czują, że pan nie jest tzw. gwiazdą.

- Gwiazdą nie czułem się nigdy, jestem zawodowym aktorem.

Na czym polega różnica?

- Gwiazdą jest ktoś, kto jest cały czas na świeczniku, wystawia na widok publiczny całe swoje życie. Natomiast aktor to jest ktoś taki, kto się pokazuje ludziom wtedy, kiedy kupią bilety do teatru albo do kina.

A tak na marginesie. Potrafiłby pan zagrać ten znak drogowy?

- Nie próbowałem, ale gdyby była taka potrzeba, coś bym wymyślił.

Jak to jest, że młody człowiek w pewnym momencie mówi sobie: chcę być aktorem. Pamięta pan ten moment?

- Miałem takie poczucie, że dam radę. Robiliśmy kółko dramatyczne w liceum, i to na poważnie. Nasze liceum na Grochowie miało za patrona Wyspiańskiego, dlatego zajmowaliśmy się jego dziełami. Mieliśmy więc na koncie duże kawałki "Wesela", zagrałem księdza w "Klątwie". Rąbnęliśmy też "Śluby panieńskie", "Pigmaliona" Shawa. Tak więc kiedy kończyłem liceum, pod względem aktorskim byłem już starym wyjadaczem. W pewnym momencie pomyślałem, że to jest dość zabawne zajęcie. A jeszcze mi powiedzieli, że wychodzi mi to dość udatnie.

Głos miał pan już wówczas taki jak teraz?

- Od czasu mutacji tak. I poszedłem do szkoły teatralnej.

Uczyć kolegów, jak grać wielkie role...

- (śmiech) Po sukcesach w liceum uznałem, że jeszcze mnie tam nie widzieli, więc poszedłem się pokazać.

I spodobało się od pierwszego strzału. Zaraz po szkole wpadł pan w ręce Swinarskiego, Wajdy, Jarockiego. Czy spotkanie z mistrzami ustawia na całe życie?

- Trafiłem do Starego Teatru w Krakowie w jego najlepszym okresie i przeżyłem tam 26 lat. Nie myślałem, że tak długo zostanę, ale tak wyszło. Ma pani rację. Jako młody człowiek wszedłem w jakąś szczególną orbitę. Ze Swinarskim pracowałem najkrócej, bo zginął w wypadku, ale z Jarockim i z Wajdą wiele rzeczy zrobiłem w teatrze. Praca z nimi na pewno ukształtowała mój sposób myślenia o teatrze i o tym zawodzie również.

Czego się pan od nich nauczył?

- Jarocki i Swinarski zaczynali od bardzo dogłębnego rozebrania tekstu, próbowali dotrzeć do tego, co tam jest napisane. Dopiero potem zaczynali się zastanawiać, co z tym zrobić. Podobnie miał Wajda, tylko on szybciej przekraczał pewne etapy, a może po prostu łatwiej mu było dobrać się do tekstu, kiedy zobaczył go na scenie? To było myślenie rzetelne, niektórzy mówią - staroświeckie, w podejściu do materiału, który bierze się na warsztat. To mi zostało. Kiedy przygotowuję się do roli, zaczynam od analizy tekstu.

Mówi się, że jest pan aktorem intelektualistą. Namiętny pochłaniacz książek, gra pan w sztukach, które pan sam tłumaczy z francuskiego. Czy intelektualizm nie przeszkadza panu w pracy? Mówi się, że aktor jest od grania...

- Aktor jest od grania, ma pani rację, ja się z tym zgadzam, ale nie mam poczucia, że moje zamiłowanie do książek przeszkadza mi w pracy.

A kiedy pracuje pan z młodymi reżyserami, nie irytuje pana, że musi pan słuchać ludzi, którzy mogliby się od pana uczyć, że jest pan pionkiem rozstawianym na szachownicy cudzej wyobraźni?

- To nie o wiek chodzi, ale o człowieka. Powiem więcej, gram u młodych reżyserek i dobrze nam się pracuje, np. ostatnio w "Ifigenii" u Grzegorzewskiej. Lubię ten spektakl, bo reżyserka pokazuje to, co w tej sztuce najważniejsze: relacje w rodzinie, między bliskimi.

Wspominał pan kiedyś, że najbardziej obciążające role, które pan zagrał, to Raskolnikow w "Zbrodni i karze" Wajdy i Henryk w "Ślubie" Jarockiego. Zadam banalne pytanie: czy takie role zostawiają w panu jakiś ślad?

- Te dwie akurat wymieniłem, bo coś trzeba było powiedzieć. Ale oczywiście nieprzypadkowo. To były umysły w stanie wrzenia. Danie widzowi przez trzy godziny wrażenia, że w bohaterach gotują się myśli, jest niezwykle męczące fizycznie i psychicznie. Pyta pani, czy coś zostaje we mnie po takich rolach? Oczywiście nie jest tak, że się nagle przemieniam w jednego czy drugiego i zaczynam biegać z siekierą po mieście. Rzecz polega na tym, że dotyka się czyjegoś poplątanego wewnętrznego świata, który jest i pociągający, i odrzucający, i w który trzeba do pewnego stopnia wejść. Szczególnie silne jest to w Henryku, bohaterze "Ślubu" Gombrowicza. On jest cały czas pobudzony umysłowo, cały czas świat mu się w głowie konstruuje i rozlatuje jednocześnie. Przy tej roli nie ma wytchnienia. Równie wymagająca była Wielka Improwizacja, którą miałem okazję mówić ze sceny. Tu z kolei trudność polega na czymś innym. Przez ileś minut jest się wystawionym samotnie na spojrzenie całej widowni i to jest też niezwykle obciążające. W ogóle granie jest troszeczkę wymagające i troszkę męczące.

Schodzi się ze sceny i co? Pot się leje?

- To jest ciężka, fizyczna praca drwala. I takie poczucie po zakończeniu, że było się gdzieś, w jakimś innym miejscu, w innym czasie.

Trochę jak na haju... Odlot, poczucie wolności?

- To daje niekiedy takie wrażenie, jeśli się człowiek dobrze rozkręci. Jak widać, nie potrzeba do tego środków odurzających. Ale to nie ma nic wspólnego z tym, żebym dostawał szmergla, wręcz przeciwnie, mam świadomość, że coś konkretnego się wydarzyło, coś zrobiłem.

Miewa pan tremę?

-Tak.

Jak się objawia?

- Pojawia się parę nocy przed premierą i nie da się jej nijak odpędzić, szczególnie jeśli jest jakiś poważny kawałek do zrobienia. Wtedy wszystko się w głowie przewija jak film. W dniu premiery mam już tremę mobilizującą, no, chyba że pokazujemy jakiegoś gniotą. Ale to na szczęście zdarzało mi się rzadko.

Internauci żałują, że nie widać pana w filmach.

- No, tak się składa albo raczej nie składa.

Regularnie grywa pan w kinie francuskim, u świetnych reżyserów.

- Już dawno nie grałem.

- Grał pan m.in. w filmie "Historia Marii i Juliana" z Emmanuelle Beart. To była opowieść o tym, że obcujemy ze zmarłymi, nie wiedząc o tym. Pan wierzy, że coś jest po drugiej stronie?

- To raczej nie sprawa wiary, tylko niepokoju czy przeczucia. Bo nie wiadomo, co tak naprawdę jest.

Nawiedza pana taki niepokój?

- Każdego nawiedza niepokój metafizyczny, nawet kiedy się tego tak nie nazywa. To, zdaje się, nasz podstawowy niepokój.

Mówi się, że sztuka jest próbą uśmierzenia tego niepokoju. Dzieła żyją, zapewniając twórcom życie po życiu.

- Sztuka przez to, że jest rzeczą tak bezużyteczną, a jednak tyle czasu trwa i nic nie zapowiada jej końca, jest pewnie potrzebą natury metafizycznej. W sztuce pyta się często o to, czy coś raczej jest, czy tego nie ma. Jak to może wyglądać, jeśli jest.

Zadał mi pan lekturę - "Kwaterę bożych pomyleńców" Władysława Żambrzyckiego. Na jej podstawie powstał Teatr Telewizji, w którym gra pan razem z Trelą, Olbrychskim, Peszkiem. Czterej starsi panowie podczas Powstania Warszawskiego siedzą w wypożyczalni książek i opowiadają sobie historie z własnego życia. Polski "Dekameron"?

- Nie zadałem lektury. Sama pani pytała, nad czym pracuję. To jest książka o odchodzącej, z pełną tego świadomością, formacji. Bohaterowie w warunkach totalnego zagrożenia, śmierci miasta, ratują swoje rozumienie świata, swój dystans, mądrość, europejskość, inteligenckość, intelektualność. Ratują pewną wartość wobec tego, co się dzieje dookoła. Oni zresztą bardzo chcieli wziąć udział w Powstaniu, ale są za starzy.

Czy pan jest przywiązany do tych wartości, które są ważne dla bohaterów?

- Mnie również wydają się ważne. Tam jest takie zdanie dosyć ciekawe, kiedy bohaterowie rozmawiają o Włochach. Jeden z nich pyta: dlaczego Włochami tak się niekiedy pogardza w Europie, nazywa się ich leniami. Na co się drugi z nich oburza: łatwiej jest tępo wymachiwać maczugą czy iść z bagnetem, niż zbudować Florencję. To jest dobre zdanie.

Wystąpił pan w dokumencie nakręconym na 20-lecie Solidarności. Wykorzystaliśmy te 20 lat wolności?

- Przez te 20 lat ogromnie dużo zostało zrobione. Oczywiście pewnie można było więcej. Te wszystkie przepychanki polityczne zawsze hamują, ale bardzo mi nie odpowiada wmawianie nam, że wszystko jest zaniedbane, rozkradzione, że nic nie zostało zrobione, że nic nie jesteśmy warci. Taką retorykę stosował poprzedni rząd. Ja uważam, że tak nie jest.

Tak pan sobie wyobrażał wolną Polskę?

- Tak, bo wiedziałem, że nikt naszych ulic złotem nie obsypie i że ludzie nie są aniołami.

Czy jako aktor, jako człowiek sztuki czuje się pan wolny? Presja komercji nie dociska?

- Ta presja oczywiście istnieje, i to trzeba brać pod uwagę. Na szczęście nie muszę się rozdrabniać. Ale nie jestem wolny o tyle, że muszę pracować, żeby żyć, i to jest drobny kłopot. Natomiast nie czuję się zmuszony do robienia rzeczy, na które nie mam ochoty. Ale oczywiście nie możemy robić rzeczy, które tylko nam się podobają. Zależymy od widzów.

Ale widzowie mówią państwu tak: dostać bilety do Teatru Narodowego nie jest łatwo.

- To wspaniale, to znaczy, że jakieś zaufanie widzów zdobyliśmy i mam nadzieję, możemy na nich dalej liczyć.

Układając kanon lektur dla jednej z gazet, powiedział pan, że dla pana najważniejszą lekturą są "Sklepy cynamonowe" Schulza. Ta książka też była dla mnie olśnieniem.

- Świat Schulza jest piorunujący. Dziwny, niebezpieczny, dwuznaczny, jasno-ciemny, zupełnie nieprawdopodobny. To, jak napisał w "Sklepach..." o lecie, jest nieprawdopodobne. Zapisać w słowach gęstość powietrza, upału mógł tylko Schulz.

Schulz czerpał z mitycznego dzieciństwa. Ma pan sentyment do Grochowa?

- Ta część Grochowa, gdzie się urodziłem, dziś wygląda już zupełnie inaczej. To już nie jest mój Grochów. Wtedy to był koniec miasta, mała uliczka, piętrowy dom z ośmioma mieszkaniami, ogrody, a dalej było już pole, rosło żyto i kartofle. Mieszkaliśmy i w mieście, i na wsi jednocześnie.

Rodzice byli warszawiakami?

- Mama tak, ojciec pochodził z Litwy, ale przyjechał do Warszawy już w latach 20. Prowadził zakład fryzjerski, a mama zajmowała się domem. Wojnę przeżyli w Warszawie, ale nie opowiadali o tamtym czasie. Ojciec w ogóle mało o sobie mówił. Straciłem go dość wcześnie. Ale jak pamiętam, był do mnie dobrze usposobiony. Wraca czasem do mnie wspomnienie. Upalne lato, z głośników słychać piosenkę "Kuba, wyspa jak wulkan gorąca". A my z ojcem idziemy się kąpać w Wiśle, wtedy jeszcze czystej, z pięknymi plażami.

Nie lubi pan opowiadać o swojej prywatności. Więc jeśli pan pozwoli, to ja coś powiem o pańskiej rodzinie. Ma pan piękną żonę, syna, który jest tłumaczem z kilku języków, córkę, która studiowała na wydziale operatorskim w szkole Bogusława Lindy, i wnuka. Czy wszystko się zgadza?

- Tak.

Pana żona pisała scenariusz serialu "Adam i Ewa", ale napisała też powieść "Paprochy"... Czuję, że nie powinnam ciągnąć tego wątku.

- Owszem, napisała bardzo dobrą powieść, niech pani przeczyta.

JERZY RADZIWIŁOWICZ aktor przede wszystkim teatralny. Zaraz po warszawskiej szkole teatralnej zaczął pracę w Starym Teatrze w Krakowie. Grał w legendarnych już dziś spektaklach Konrada Swinarskiego, Andrzeja Wajdy i przede wszystkim Jerzego Jarockiego. W filmie pokazuje się rzadziej, ale znacząco, m.in. u Wajdy w "Człowieku z marmuru" (1976), "Człowieku z żelaza" (1981) i w serialu "Z biegiem lat, z biegiem dni..." czy u Krzysztofa Kieślowskiego w "Bez końca" (1984). Często grywał za granicą, głównie w filmach francuskich. Był odtwórcą głównej roli w serialu telewizyjnym "Glina" w reżyserii Władysława Pasikowskiego. Do Teatru Narodowego w Warszawie przeniósł się po 26 latach pracy w Krakowie. Grał, zdobywając wielkie uznanie widzów i krytyków, w spektaklach Jerzego Grzegorzewskiego. Teraz pracuje nad nową premierą w Teatrze Narodowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji