Artykuły

Wszystko skończy się dobrze

- My w teatrze jesteśmy od metaforyzowania świata, czyli uprawiamy poezję. Pokazujemy bajkę, świat fikcyjny, wyobrażony, świat wykreowany, a nie jego ilustrację. Walkę dobra ze złem i nadzieję, że książę znajdzie pantofelek Kopciuszka i wszystko skończy się dobrze... - mówi JAN MACIEJOWSKI, reżyser.

JAN MACIEJOWSKI, reżyser, pedagog, legenda szczecińskiego teatru mieszka obecnie w Krakowie, w bloku. Wraz z żoną Barbarą Zawadą, scenografką, zajmuje tam dość obszerny strych. Trudno słowami oddać niezwykłą atmosferę tego miejsca, pełnego starych mebli, roślin i pamiątek dawnego ładu. Nad drzwiami do łazienki skrzyżowane szable: symbol dumy szlacheckiej.

Jan Maciejowski: - Urodziłem się w dworku szlacheckim, gdzie obyczaje, ciążenie tradycji, zasiadanie do wspólnego stołu, wspólne czytanie książek, jak mówił nam Tischner, gdzie stół w rodzinie był miejscem świętym. Moi dziadkowie trzymali tradycję, stół wigilijny nakryty był zazwyczaj na kilkadziesiąt osób. Na jego końcu zasiadały osoby, które do rodziny nie należały, to byli tzw. rezydenci.

Literatura była dalszym ciągiem tej narodowej tradycji, w której przechowywała się polskość. W tej tradycji na świeczniku był teatr. Mówiło się wtedy: rząd dusz sprawował Mickiewicz, jako premier, Wyspiański, jako minister obrony narodowej, Krasiński - minister spraw zagranicznych, a Norwid - od opieki socjalnej. Słowacki mógłby, jako gracz na giełdzie, być ministrem finansów... Tylko w rozmowie można podczas kilkunastu minut przebyć niezmierzone połacie czasu i przestrzeni. Nieuchronnie wypływa temat okupacji, oczywistość konspiracji, udziału w Powstaniu Warszawskim, niektóre obrazy, jak to rozstanie w południe, 1 sierpnia - pozostają w pamięci: "Szedłem ulicą, wiedziałem, że matka stoi w oknie, pomachałem...".

Matka nie usiłowała swojego jedynaka przed tym krokiem powstrzymać. Maciejowski wrócił po wojnie w 1947 roku. Jako student reżyserii był uczniem Leona Schillera. Wspomina pierwszy wykład Mistrza, który jako sztubak był obecny na prapremierze "Wesela" w Teatrze Miejskim, dziś im. Słowackiego w Krakowie.

W latach 80., już jako dziekan Wydziału Reżyserii krakowskiego PWST, sam coś z schillerowskiego ducha wprowadzał. Ściągnął Tischnera jako wykładowcę; jego wykład, przeznaczony dla garstki reżyserów, przeniesiono do sali widowiskowej, gdzie tłoczyli się studenci, aktorzy, ludzie z miasta... Seminaria prowadzili najwybitniejsi: Tadeusz Kantor, Zygmunt Hubner, Kazimierz Braun, z wykładami odwiedzali Kraków Jan Kott, Janusz Degler, Krzysztof Wolicki, Tadeusz Różewicz.

Przeskakując z tematu w temat zahaczamy nieuchronnie o Szczecin, jako ważny, brzemienny w doświadczenia teatralne i sukcesy.

Jan Maciejowski: - Kiedy przyjechałem do Szczecina, leżał jeszcze w gruzach, ale w tym, co ocalało, widać było piękno tego miasta. Ocalały z pożogi wojennej dzielnice willowe - pełne uroku, zieleni, krętych małych uliczek. W ogródkach wiosna, kwitły magnolie, a ludzie - w porównaniu z resztą Polski - byli radośni i kolorowi. Przeżyłem w Szczecinie istotną epokę w PRL-u, od października '56 do marca '68. Córka zaczęła tam chodzić do szkoły i dotrwała do klasy maturalnej. Teatr mieścił się w eks-burdelu niemieckim. Dyrektorem, który mnie przyjmował, był Ludwik Benoit. Mocny był zespół aktorski, wśród nich: Ewa Kołogórska, Irena Remiszewska, Rysiek Bacciarelli, Krzysiek Chamiec, wspaniałe typy starszych aktorów: Grodnicki, Ordyńska, Larys-Pawińska (wielka gwiazda Reduty, partnerka Osterwy w "Przepióreczce"), czy też Engelówna, gwiazda przedwojennego kina.

Jan Maciejowski nie kryje, że Szczecin był dla niego najlepszym okresem, obfitującym w artystyczne wyzwania, sukcesy i niebywale powodzenie publiczności. Na premierach zjawiało się całe miasto, studenci Szkoły Morskiej i... miejscowe prostytutki.

To na naszej szczecińskiej, teatralnej ziemi powstała słynna "maszyna do grania Szekspira" Zofii Wierchowicz, wybitnej polskiej scenografki.

Jan Maciejowski: - Pierwszą realizacją był "Otello". Punktem wyjścia naszego myślenia była próba znalezienia takiej konstrukcji sceny, dla jakiej Szekspir swoje sztuki pisał. Znaleźliśmy się więc na ruinach sceny szekspirowskiej i na ruinach jego świata: w wypalonej, drewnianej konstrukcji sceny elżbietańskiej, zbudowanej na planie krzyża. Nie używaliśmy mebli, przestrzeń była zawsze ta sama, z podziałem funkcji, jak u Elżbietańczyków. Środkiem w dół prowadziły schody. Kiedy stojący u góry Otello - grał go Andrzej Kopiczyński - dowiadywał się o zdradzie Desdemony, powiedziałem: Skręć się, jak śruba i leć głową w dół po schodach. Andrzej na to: Nie zrobię tego, zabiję się. - Obiliśmy schody materiałem, ćwiczyliśmy to spadanie, a kiedy zleciał na premierze na sam dół, efekt był piorunujący...

Jan Maciejowski zrealizował kanon szekspirowski, niektóre spektakle powtarzał w różnych teatrach Warszawy, Łodzi, Lublina, Krakowa; był to "Hamlet", "Ryszard III", wspomniany "Otello", a także "Romeo i Julia" "Jak wam się podoba", "Poskromienie złośnicy", "Wieczór trzech króli", "Henryk IV", "Koriolan".

Jan Maciejowski: - Szekspir w swoich opowieściach, w finale zazwyczaj, po przebytym wspólnie z widzem doświadczeniu wraca do punktu wyjścia, daje nam komunikat, że istotne jest to doświadczenie, ten odcinek przebytej drogi, nic więcej. Ani nic mniej...

Szekspir poprzez swoje sztuki powiada rzecz szalenie ważną, że nie da się przywrócić świata utraconej sprawiedliwości. Można tylko zrozumieć i przebaczyć. Na dobrą sprawę ta myśl przewija się w całej jego twórczości, zwłaszcza w zakończeniu "Burzy"...

Rozmowa nasza toczy się dalej wokół widzów, kontekstu społecznego, w jakim sztuki nabierają innych znaczeń... Widz nie zostawia w szatni swojej osobowości, rozumienia świata, pamięci, w pełni wyposażony wchodzi na widownię i z tą chwilą staje się tak samo ważny, jak aktor na scenie. Rzecz w tym, aby to zetknięcie przerodziło się w spotkanie, w sensie Tischnerowskim.

Jan Maciejowski: - My w teatrze jesteśmy od metaforyzowania świata, czyli uprawiamy poezję. Nie jesteśmy reporterami pokazującymi bezpośrednio to, co widać za oknem. Jesteśmy od tego, żeby przekonywać widza, że to nasze zakorzenienie w świecie czemuś służy i ma sens. Pokazujemy bajkę, świat fikcyjny, wyobrażony, świat wykreowany, a nie jego ilustrację. Walkę dobra ze złem i nadzieję, że książę znajdzie pantofelek Kopciuszka i wszystko skończy się dobrze...

Właściwie banalnie zawsze mówimy o tym samym. Zadajemy sobie i widzom pytanie - jak żyć. Tischner mówił podobnie, abyśmy zawsze pamiętali, żebyśmy doceniali wagę tego spotkania.

Rozmowę zanotowała Inka Dowlasz*

* Reżyser, uczennica Jana Maciejowskiego, szczecinianka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji