Artykuły

Traktat o kobiecie fatalnej

"Zwodnica" w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Łukasz Rudziński w portalu Trójmiasto.pl.

Trzeba odwagi, by robić spektakl na podstawie marniutkiego tekstu z epoki elżbietańskiej, rażącego przewidywalną fabułą i płaskim przesłaniem o występności kobiecej natury. Reżyser Kuba Kowalski znalazł jednak sposób, aby nieskładną intrygę przeprowadzić bez szkody dla siebie i widowiska.

Tekst "Zwodnicy" ma dwóch ojców - Thomasa Middletona i Williama Rowleya i powstał prawie 400 lat temu. Za jego dosyć dziwaczne uwspółcześnienie w duchu "Białego małżeństwa" Tadeusza Różewicza odpowiedzialna jest tłumaczka Krystyna Brewińska. Siła złego na jednego? Zarówno tekst, w którym ślady frazy elżbietańskiej pobrzmiewają tylko jako echo, jak i zbudowane ze stereotypów lektury współczesnej nastolatki, dodane przez Brewińską, utrudniają pracę nad wersją sceniczną i pchają wykonawców na mieliznę.

Kuba Kowalski, kolejny uczeń Krystiana Lupy z krakowskiego zaciągu Teatru Wybrzeże, podjął jednak walkę z niemocą tekstu i postawił na najpewniejszą broń, którą, jak się okazało, włada już całkiem nieźle. Tekst ubrał w bardzo przejaskrawiona formę, zaś najsłabsze jego momenty (pierwsze 4 sceny) zwyczajnie przeczekał. W tym celu spowolnił i wydłużył ponad miarę szereg epizodów, w czym był konsekwentny do końca przedstawienia.

Tak jest od początku - Lolio (grający przez cały spektakl na gitarze elektrycznej Krystian Wieczorek) i Izabela (Marzena Nieczuja-Urbańska) przez kilka minut celebrują przed mikrofonami moment, w którym powiedzą "dzień dobry". Te postaci Kowalski wyjął ze świata dramatu, wyposażył w odmienne zachowanie i ubierając je jeszcze "wbrew płci", uczynił zjawami z pogranicza fikcji i realności, które wypowiadają kwestie skierowane wprost do widzów, tylko czasami popychając akcję naprzód.

Pusta niemal scena Malarani, poprzecinana gdzieniegdzie czerwonymi konstrukcjami, przypominającymi szczątki monstrualnego labiryntu, jest abstrakcyjną, świetnie skrojoną przestrzenią. W różnych punktach sceny odbywają się wydarzenia, które mogłyby mieć miejsce gdziekolwiek indziej. Pierwszy raz w tym sezonie ascetyczna scenografia (Katarzyna Stochalska) dobrze współgra z realizacją bez mozolnych i nie do końca udanych prób ("Poskromienie złośnicy") pomieszczenia jej w wizji reżysera.

Dramat ma swoją wielką bohaterkę i taką bohaterkę do swojego przedstawienia znalazł również reżyser. Kreacja Beatrycze Karoliny Piechoty to zdecydowanie najlepsza rola tej aktorki w Teatrze Wybrzeżu. Musiała ona pogodzić w swojej postaci małą dziewczynkę, nadętą lalkę-lolitkę i rasową kobietę, a w finale spektaklu także elżbietańską matronę. I to dzięki Piechocie udaje się Kowalskiemu ostatecznie otrząsnąć z nieznośnego towarzystwa jakie zapewniały formie jego przedstawienia nuda i banał. Ponieważ pod lepszymi i gorszymi formalnymi rozwiązanymi, czy przerysowanymi gestami przez blisko połowę spektaklu kryje się pustka.

Dopiero wtedy, gdy Beatrycze szykuje się do ślubu z Alsemerem (wyjątkowo mdły Marek Tynda) i sama lekko zawstydzona zasznurowuje sobie gorset, zaczyna do nas docierać, że ta dziewczyna za szybko wpadła w dorosłość i że jest przeraźliwie osamotniona w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Co więcej, sama jest temu winna, ponieważ chwytając się samców jak nowych zabawek uwikłała się w sieć intryg, z których nie może się później wyplątać.

Jednak nim dojdzie do ślubu, Beatrycze pozbawi życia pierwszego narzeczonego Alonza (Piotr Chys), którego sygnalizowaną w sztuce szlacheckość symbolizuje strój i sprzęt golfowy. Beatrycze zauroczona słowami Alsemera wykorzysta zakochanego w niej sługę - De Floresa (Michał Kowalski) do zgładzenia uganiającego się tylko za golfową piłeczką szlachcica. De Flores ma oczywiście własne plany względem ukochanej i tym gorliwiej wypełnia polecenie.

Jest w tym spektaklu kilka przejmujących momentów. Fascynuje fatalizm Beatrycze Karoliny Piechoty. Aktorka niedawno nieskutecznie próbowała wydobyć go również w roli Beatrycze, ale w Szekpsirowskim "Wiele hałasu o nic". Teraz jej bohaterka, gdy śpiewa świeżo poślubionemu mężowi piosenki podczas wesela, ma w sobie żarłoczne i rozpaczliwe pragnienie sprostania jego oczekiwaniom. Jest zdesperowana. Gdy wali się cały jej świat, przyjmuje to z klasą, której brakowało nawet Lady Makbet.

Kuba Kowalski z pojedynku z słabym tekstem "Zwodnicy" wyszedł zwycięsko, chociaż nie obyło się bez ofiar. Jest nią przede wszystkim Diafanta Wandy Skorny, w której kwestie wschodzą wszystkie instrukcje rodem z "Bravo Girl" w stylu "co zrobić, by być kobietą?". Jej pretensjonalna gra infantylnej, zmanierowanej idiotki tłumaczyła się jakoś w roli Bianki w "Poskromieniu złośnicy". Tym razem Skorny nie ma żadnego wsparcia i jej na wskroś nijaka bohaterka potrzebna jest tylko do wypełnienia intrygi w jednym z finalnych jej momentów.

Trochę żal, że to tylko (i aż) dobry spektakl, ponieważ tekst sztuki po prostu nie pozwolił na więcej. Bardzo silny formalizm też nie zawsze służy przedstawieniu. Pomimo to "Zwodnica" jest najciekawszą z dotychczasowych produkcji Teatru Wybrzeże w tym sezonie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji