Artykuły

Wstrzymywany Woyzeck

"Woyzeck" w reż. Katarzyny Deszcz w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Marek Wierzbicki w Gazecie Świętojańskiej.

Georg Buchner-rewolucjonista, przyrodnik, poeta i brutalista XIX-wieczny nie dokończył swojego "Woyzecka"; pozostawiając w rozsypce cztery rękopisy dał wszystkim odbiorcom niewiarygodne pole interpretacyjne. Tworząc bohatera na miarę swoich czasów wielkiego własnym cierpieniem, wpisał go w kanon uniwersalnych pytań o świecie.

Plebejskie postaci dramatu jak Woyzeck i Maria nie mają wiele - własne wyobrażenia o świecie i swój krzyż; on dźwiga upokorzenia i cierpienia zadawane przez ludzi przywiązanych do swej roli społecznej, ona nosi brzemię owdowiałej kobiety z dzieckiem. On jest obiektem drwin i eksperymentu medycznego, ona wzbudza pożądanie mężczyzn i znosi obelgi innych kobiet. Łączy ich krótka historia, zdaje się, że to miłość z jego strony a tęsknota za uczuciem i wdzięczność za otrzymywane pieniądze z jej strony.

Koszarowy Kapitan nawet nie pomyśli, aby traktować Woyzecka - fryzjera jak człowieka. Zwraca się do niego trzecioosobowo, podpuszcza, naśmiewa się i znęca fizycznie. Przekonany o własnej mądrości i nieomylności karmi Woyzecka pustymi słowami, co głucho brzęczą powtarzane beznamiętnie przez zaszczutego bohatera. Miejscowy doktor sprawdza na Woyzecku swoje koncepcje paranaukowe, przepisując mu jedzenie grochu, chodzenie na spacery i golenie kapitana. Te działania połączone z mierzeniem pulsu i oddawaniem moczu mają potwierdzić koncepcję zależności między emocjami i dietą. Tamburmajor obnosi się ze swoją męskością, nie kryjąc jej nigdy i nigdzie, dając sobie przyzwolenie na poniżanie słabszych i tym samym wchodzenie w konflikty oraz na rozwiązłość seksualną. Każdy z nich wykorzystuje społeczną akceptację tego typu zachowań. Nikogo nie ma ponad nimi. A na jarmarku i w karczmie ludzie się bawią, zapominając, kim są i kim mogliby być.

O czym jest metatekstowy dramat Buchnera? Przede wszystkim o człowieku, który egzystuje zawieszony między strachem, beznadziejnością, wewnętrznymi głosami, własnymi myślami i tęsknotą za czystością, także w kobiecie, której pomaga. Ta kobieta zdradziła go z Tamburmajorem. Poprowadził ją na śmierć.

Moralność społeczną można zamknąć kolejnym, finalnym cytatem z dramatu: Dobry mord, prawdziwy mord, piękny mord. Tak piękny, jak tylko wymarzyć sobie można. Już dawno nie mieliśmy równie pięknego. Świat oszalał?

Idąc do Teatru Miejskiego na premierę "Woyzecka" wystawianego wielokrotnie na całym świecie od 1913 roku, miałem nadzieję doznać wzruszenia i oczyszczenia przypisanych na stałe do wielkich dramatów literackich. Interesujący wykład prof. Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej przed trzecią generalną, świetny pod względem merytorycznym obszerny program wydany przez teatr, kampania promocyjna w mediach zapowiadały wielkie wydarzenie artystyczne - w Gdyni miała być zaprezentowana perełka dramaturgii w odsłonie Katarzyny Deszcz. Reżyserka zapowiadała spektakl bez fajerwerków, z czystą grą aktorską, bez analogii do jakichkolwiek wystawień, z refleksją nad 5 przykazaniem Dekalogu.

Gdyński "Woyzeck" nie zadawał pytań, nie miał w sobie energii, która obliguje do podejmowania dyskusji i wnikania w głąb siebie. Zabrakło odwagi do "wymierzania" moralności i zmierzenia się z nią. "Woyzeck" w Gdyni został "wstrzymany" znaczeniowo, nie uniósł rangi ponadczasowości dyskusji nad umęczonym człowiekiem żyjącym w warunkach ludzkich.

Dariusz Siastacz jako Woyzeck słusznie nie poważył się zmierzyć z najbardziej znaną interpretacją tej postaci przez Klausa Kinskiego u Wernera Herzoga. Niestety, nie poważył się także na jakąkolwiek wyrazistą interpretację. Dla mnie pozostał nieczytelny jako bohater. Nie mogłem przypisać mu ani obłąkania, ani szczególnego zawodu miłosnego, ani zawalczenia o sprawiedliwość czy równość społeczną, ani szczególnych związków z naturalistycznym imperatywem zachowań, które mogłyby tłumaczyć świat i postać koszarowego fryzjera. Siastacz zagrał z pośpiechem i pewnym lękiem. Nie umiałem mu współczuć. Był normalny.

Elżbieta Mrozińska w roli Marii była aktorsko najlepsza, jednorodna, czytelna i przejmująca. Szczególnie zachwycała w krótkich momentach samotnej gry, obrazując szalone obłąkanie z powodu wyrzutów sumienia i godząc się na oczyszczające wymierzenie kary. Zagrała całą sobą kobietę tragiczną.

Na uwagę zasługuje jeszcze Filip Frątczak grający Andrzeja, przyjaciela Woyzecka. Pomimo prawie epizodycznej roli, jest zauważalny aktorsko, świetnie partneruje głównemu bohaterowi, umie zachwycić przejmującym wyrazem twarzy, jako jedyny pojmuje dramat Woyzecka i szczerze go żałuje. Tamburmajor czyli Mariusz Żarnecki nie zachwycił grą, nie stał się wyzywającym samczym prowokatorem ani uzurpatorem do kierowania życiem słabszych. Sławomir Lewandowski jako Doktor zadziwiał sztuczną grą, banalnymi gestami i tempem biegania po scenie.

Sceny zbiorowe wydawały się być chaotyczne, nieco przydługie, z drażniącą fabularnością. Muzyka nie budowała napięcia, chociaż było jej dostatecznie dużo. Zbyt tendencyjnie folklorystyczna jak na współczesne ucho. Po raz kolejny w tym teatrze nie spodobały mi się zbyt długie momenty kończące sceny dramatu; cóż biedny widz ma robić siedząc w ciemnościach prawie minutę? Gdyby choć muzyka mogła dopełniać odbiór

Scenografia ciekawa, nawiązywała do klatkowego zamknięcia i sztucznego uwięzienia w świecie, w którym przyszło żyć postaciom Buchnera. Dopełniała ją gra świateł; dla mnie szczególnym momentem oświetleniowym była scena z Marią czytającą Pismo Święte.

Można z tej adaptacji powyławiać kilka perełek, ale całość nie zachwyca, nie przemawia dramaturgicznie. Dramat na scenie nie rozegrał się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji