Artykuły

Jan Karol Maciej Wścieklica

"BYŁA wówczas w Zakopanem jedna z pań warszawskich, bardzo towarzyska i świetna, która się dawniej z Witkiewiczem przyjaźniła, aż nastąpiło gwałtowne zerwanie. Mianowicie spotkawszy kiedyś Witkiewicza spytała, go: - Co u pana słychać? - ot tak, żeby zacząć rozmowę. Na to on oświadczył, że z osobą, która stawia tak głupie pytania, nie chce mieć do czynienia - i zerwał z nią stosunki. Ona chciała to naprawić i dowiedziawszy się, że będzie u mnie, przyszła umyślnie. Witkiewicz jej nie przebaczył: zobaczywszy ją w pokoju, cofnął się i odszedł, żadne namowy nie mogły go zatrzymać". (Wł. Tatarkiewicz "Wspomnienie o St. Ign. Witkiewiczu").

Już w tej jednej autentycznej anegdocie (a było ich tysiące) jest cały Witkiewicz - ze swoją nienawiścią do banału, stereotypu, szablonu, do zużytej, wyświechtanej formuły - nie tylko w sztuce, ale i w codziennym życiu. Odbanalnione - głosił - o ileż byłoby ciekawsze, zbliżone do artystycznego - tworzywa, które sami układamy w niezwykłe sytuacje, powodujemy ich spięcia, rozgrywamy życiowy "materiał" jak oryginalną, skomplikowaną sztukę.

Bo "demon z Zakopanego" tak właśnie komponował swoje życie, jak tworzył swe niezwykłe sztuki, powieści, pełne "metafizycznego niepokoju" obrazy i rozprawy filozoficzno-estetyczne. Swoją wszechstronną, genialną wręcz osobowością obejmował wiele dziedzin artystycznej twórczości. W latach międzywojennych był chyba najwybitniejszą twórczą indywidualnością

Wydaje mi się, że na właściwy styl interpretacji sztuk Witkacego (jeśli coś takiego w ogóle istnieje) jeszcze nie natrafiliśmy. Jako dramaturg jest bowiem Witkacy zbyt "własny", niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju. Zaryzykowałbym twierdzenie, że mimo stosunkowo wielu już inscenizacji jego sztuk w różnych teatrach kraju znajdujemy się w okresie wstępnych dopiero doświadczeń, prób, przymiarek, bardziej lub mniej udanych.

Jakie ewentualności stoją tu przed inscenizatorami? Można starać się dotrzeć do "prawdziwego" Witkacego. Tego rodzaju zamiar zakładałby poważny trud po stronie reżysera: zapoznanie się z twórczością autora "Nienasycenia", poznanie jego systemu, wydobycie w wystawianej sztuce jej filozoficznej treści a zarazem tego wszystkiego, co stanowi o odrębności teatru Witkiewicza. A więc jego makabrycznej groteskowości, skontrastowania wypowiadanych słów z sytuacją, nowej autonomicznej "nadrzeczywistości".

Pięknie - można na to odpowiedzieć - tylko po co? Nie jesteśmy dziś już skłonni do przeżywania metafizycznych dreszczy, inaczej widzimy świat i nas samych niż w aspekcie "dziwności" i "tajemnicy". Na pewno - ale spróbować, choć raz, warto.

Ewentualność druga - to nie tracąc z oczu ładunku myślowego sztuki przyprawić ją w trochę kabaretowym stylu lub tak jak to się praktykuje w wypadku sztuk Mrożka (a propos takie zdanie z "Wścieklicy": "I promieniuje nasza biedna wioska, nasze kochane Niewyrypy Dolne, jakby była radium". Czy to nie prawie dosłowne - jako obraz - zakończenie "Wesela w Atomicach" Mrożka?).

Maksymalnie więc uatrakcyjnić spektakl od strony inscenizacyjnych chwytów, zagrać soczyście, dozując jednak odpowiednio realizm gry i groteskę, uważając, aby nic tu nie zabrzmiało zbyt na serio. Jest w tym pewien brak zaufania do atrakcyjności tekstu, jakiś bardzo głęboko ukryty brak kredytu dla samego autora. Ale jest w tym pewność, że spektakl znajdzie drogę do każdego gatunku widza, że jeśli nie trafi swą zawartością myślową, to zafrapuje samą formą inscenizacyjną. Myślę, że "kabaretowo - mrożkowa" inscenizacja "Jana Macieja Karola Wścieklicy", dokonana przez Zbigniewa Bogdańskiego, jest bliższa tej drugiej ewentualności.

Jest to inscenizacja udana, świeża, bardzo chwytliwa. Bogdański wykazał dużą intuicję reżyserską, trafnie na ogół dobierając obsadę. Wybierając kształt sceniczny "Wścieklicy" zdecydował się na formę "nadkabaretu", w której mógł zastosować maksimum inscenizacyjnych pomysłów. Jako reżyser "Historii" Mikołaja z Wilkowiecka zapamiętał Bogdański dejmkcwski chwyt z czytaniem autorskich didaskaliów przez aktorów - pomysł ten jednak rozszerzył, tworząc chór gminnych radnych (Z. Bogdański, A. Szaciłło, L. Kowalski, K. Wieczorek, T. Borowski, S. Michalski i J. Terajewicz), który śpiewa autorskie didaskalia z muzyką Zygmunta Koniecznego. Chór radnych komentuje akcję, nadając przedstawieniu charakter przypowieści, z czym pozostaje w zgodzie końcowa scena i słowa Wścieklicy: "A więc tego nigdy nie było?", które w tym kontekście nabierają innej, szerszej niż u Witkacego, wymowy.

W tych ramach nadkabaretu dzieją się sprawy, w których dramat przeplata się z komedią, realność z fantastyką. Tak jak generał Kocmołuchowicz z "Nienasycenia" czy Sajetan Tempe z "Pożegnania jesieni" - jest Wścieklica typem tzw. mocnego człowieka, a jednocześnie analizującym wszystko filozofem. Jest sam dla siebie nieustanną niespodzianką, obejmujące wszystko; "nienasycenie" może mu podyktować każdej chwili każdą, najbardziej pozornie szaloną, decyzję. Cela klasztorna czy prezydencki fotel - są dla niego dwiema na tej samej płaszczyźnie traktowanymi możliwościami.

We "Wścieklicy", jak i we wszystkich innych dziełach Witkacego, dochodzi do głosu prócz "metafizycznego niepokoju" również jego historiozofia, w tak wielu punktach prorocza, czyniąca z jego utworów dramaty polityczne.

Andrzej Szalawskl jako Wścieklica imponował swą postawą (jest to w ogóle aktor o tzw. idealnych warunkach fizycznych), łączył w sobie cechy szlagona - sarmaty i chłopa, wierzącego w swoją siłę, gardzącego "białymi rączkami". Zagrał, jak to się mówi, soczyście, ale chyba zanadto "zewnętrznie" zanadto efektownie. We wspaniałym geście, w potoczyście wypowiadanych frazach zgubiły się gdzieś cienkości witkacowego tekstu, momenty refleksji, pointowane kapitalnymi obserwacjami. Zgubił się jeden, może najciekawszy, wymiar tej postaci (w jakimś związku pozostaje to na pewno z przekrzyczeniem sztuki w jej pierwszej części. Nadużyte są tu tzw. efekty mocne, co z kolei zmusza pośrednio aktorów do stylu gry, który byłby na tym tle "widoczny").

Wczuła się znakomicie w klimat sztuki "demona z Zakopanego" Teresa Iżewska, tworząc tak ulubiony przez Witkacego niepokojący typ dziewczynkowatej, pozornie nieświadomej swych uroków, kobiety. Bardzo z Witkacego był również Lech Skolimowski jako "gentlemański, silny na zimno ambasador" Demur, Lech Grzmociński jako hycel gminny. Henryk Twardzisz i Zofia Mayr w roli kochanki hycla, demonicznej "królowej brylantów", Walentyny de Pellinee.

Wypadła natomiast zupełnie ze stylu przedstawienia Bogusława Czosnowska jako żona Wścieklicy. I jeszcze Leon Załuga, jako Abraham Mlaskauer, Andrzej Juszczyk jako Klawecyn Bykoblazjon, Czeczobut Kazimierza Iwora, Barbara Patorska jako Zosia i Henryk Sakowicz (Kierdeljon).

"Dramat w trzech aktach bez trupów" dzieje się na tle pysznej scenografii Mariana Kołodzieja (fantastyczna kompozycja witkiewiczowska jako tło, na ścianie pokoju Wścieklicy portrety-pastisze Andrzeja Szalawskiego, takie, jak namalowałby je sam Witkacy). Ciekawy spektakl!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji