Kicia Kocia na Powiślu
Słowo Białoszewskiego jest jak filtr, który zatrzymuje to wszystko, co jest właściwe dla społecznej sytuacji "mówienia" świata. Nie jest ani psychologiczne, ani reporterskie, ani np. polityczne. Jest to słowo absolutne. Może czasem bawić albo mimowolnie zamieniać się w aluzję - nigdy jednak nie będzie swojskie, kochane, nasze. Dlatego wiele mówi o świecie, od "Obrotów rzeczy" żyje w polszczyźnie niby kwintesencja gramatycznej zasady naszej mowy. Znam takich, którzy czytają Białoszewskiego, aby odreagować stresy - właśnie dlatego, że w literaturze tej nie ma psychologii, zwykłych obrazków obyczajowych, objawia się za to - w ułamkowych rzutach - zasada naszego mówienia, zasada życia. Niewesoła, być może prawdziwa.
Tadeusz Słobodzianek stał przed zadaniem podwójnie trudnym przenosząc na scenę "Kabaret Kici Koci". Raz - teatr zawodowy unika dziś na ogół wchodzenia na teren niepewnego porozumienia z widzami (co w tym wypadku wynika ze skrajnie podmiotowego, indywidualnego charakteru twórczości autora "Kabaretu"), dwa - czas dzisiejszy nie sprzyja podnoszeniu znaczenia podobnych poetyk. Ostatnio kwestionuje się nawet wartość twórczości Różewicza, są także młodzi poeci opisujący nas w manierze skamandrytów, rośnie opór przeciwko eksperymentowi artystycznemu.
Słobodzianek chciał zapewne odnaleźć w tekście drukowanym w tomie "OHO" odniesienia nie tylko doraźne (co było siłą znakomitego, granego po prywatnych mieszkaniach monodramu Wojciecha Królikiewicza), ale też nie manifestował przywiązania do czysto formalnej - nieprostej - warstwy znaczeń utworu. Piątka wykonawców tego przewrotnego kabaretu, drażniącego zapewne gust "hemarowskiej" publiczności zbierającej się nocą na widowni Sceny na Dole, spróbowała tyleż opisywać życie mieszkańców ubogiego mieszkania, co i zbudować sieć żywego kontaktu, jakby opowiedzieć o sobie, o aktorach grających Białoszewskiego.
Ów zapis, słowa i sytuacji stanu wojennego daje się nazbyt łatwo przełożyć na scenę w postaci typowej niestety, kabaretowej "siekiery" walącej jedną prawdą między oczy. Jednak ta uniwersalna broń, zmuszając widzów do brawek, niszczy to, co najważniejsze w prowadzonej cienkimi aluzjami opowieści - próbę pokazania, że na historię za oknami każdy reaguje po swojemu i że ograniczony jest zakres ideologizacji tych odruchów. Zawsze jesteśmy prywatni, w masie przestajemy być sobą. Przedstawienie jest więc nie o sprawach i sytuacjach, lecz o konkretnych ludziach w sytuacjach. Zachowano zasadę kabaretu - ci na scenie mówią o sobie. Ale oczywiście... to nieprawda. Możliwość utożsamienia się wykonawcy z tekstem jest ograniczona. Białoszewiski proponuje bowiem konwencję niezwykle trudną, przewrotną; to szkic świata i ludzi znanych z imienia i nazwiska, a jednocześnie skrót, symbol, formuła matematyczna. A więc trzeba dążyć nie do charakterystyczności zachowań aktorskich, nie do pokazywania "typków", lecz do demonstracji umiejętności.
W pełni udało się to Krystynie Tkacz i Marianowi Opani. Są i nie są z kabaretu: umieją zaśpiewać z fajerem dobrą piosenkę, ale jednocześnie grane przez nich postaci wywodzą się z egzotycznej dla większości widzów tej sceny Ateneum rzeczywistości biednego pokoju z podłogą z płytek PCV, jaki ukazuje się po odsunięciu tandetnej kurtynki. Tu trzeba zresztą dodać, że muzyka Janusza Stokłosy, choć sama w sobie spójna i profesjonalna, jednak nie zawsze przystaje do poetyki, jaką próbuje stworzyć reżyser. Wracając jeszcze do aktorskiego wyrazu "Kabaretu" - młodsza część niewielkiego zespołu odbiega na pewno umiejętnościami od wymienionej dwójki, Agnieszka Pilaszewska, Tomasz Kozłowicz i Dorota Nowakowska (Kicia Kocia) częściej jednak niż starsi koledzy zbliżają się do założenia inscenizatora, który pragnie zbudować przedstawienie ekspresjonistyczne (oczywiście nie w znaczeniu historycznym tego terminu).
Jest to bowiem teatr o tym, jak czas rozkłada żywe formy kontaktu ludzkiego, jak monotonia czynności codziennych nakłada się na wrażenia niecodzienne i wycieczka do Afryki staje się tylko wycieczką na bazar Różyckiego. Mieszkańcy tego świata czują się jednak pewnie, nie patrzą na siebie z boku - tylko w nich coraz mniej życia. Taki sposób rozumowania doprowadziłby do fascynującego teatru, gdyby reżyser napisał scenariusz krótszy, gdyby szpile wkłuwane w naszą wrażliwość były jeszcze bardziej wyostrzone (jak owa głowa Dziadka wbita na pikę), gdyby - w końcu - można było jeszcze przez kilkanaście prób rozwiązywać rebusy Białoszewskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że kolejne spotkanie Słobodzianka z twórczością tego w gruncie rzeczy słabo znanego poety jest warte uwagi. Niewątpliwie reżyser i jeden z ciekawszych dramaturgów w jednej osobie - Tadeusz Słobodzianek - potrafił kilkoma różnymi już spektaklami stworzyć podstawy własnego stylu scenicznego.