Artykuły

Nasza droga do Lichenia

"Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej" w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Krzysztof Karwat w Śląsku.

Michał Witkowski to jeden z najwyżej cenionych prozaików nowej generacji. Krytycy podkreślają walory jego barwnego, brutalnego i bezkompromisowego języka, wchodzącego w obszary tabu (środowiska homoseksualne) i jednocześnie dobrze oddającego czas zamętu i rozpadu tradycyjnych wartości, jaki zawładnął współczesną Polską. Potwierdzeniem i dopełnieniem takich opinii stała się jego ostatnia powieść - "Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej".

W Katowicach zręcznie ją zaadaptował i umiejętnie zmieścił w ciasnej przestrzeni Sceny Kameralnej interesujący reżyser młodego pokolenia Jarosław Tumidajski. Wydatnie pomógł w tym także scenograf i kostiumolog, który wprowadził na scenę samochodową przyczepę służącą tu jako wątpliwej jakości "bar szybkiej obsługi", a po przeciwnej stronie, niejako poza rampą, poukładał na półkach rozmaite dobra z czasów peerelu, tworząc zaplecze byle jakiego lombardu. Groteskowe tony pojawiają się też w kostiumach, raz realistycznych, innym razem - przerysowanych i jednoznacznie śmiesznych. Nawet muzyczne kawałki grafomańskich hitów popkulturowych dobrze dookreślają i konwencję spektaklu, i świat, z którego wyrósł główny bohater tej opowieści, noszący wdzięczną ksywę Barbara Radziwiłłówna.

To pan Hubert, lokalny mafioso i hochsztapler, w realsocjalizmie nieledwie finansowy krezus, dziś - właściwie bankrut, któremu pozostało tylko złorzeczyć na urzędników skarbowych, konkurencję i prawdziwych gangsterów, no i wędrować w pokutnym marszu do bazyliki w Licheniu. Bo Barbara Radziwiłłówna to osobnik wierzący, choć nigdy po bożemu nie żył, a i nie bez znaczenia dla niego jest jego żydowskie pochodzenie tudzież dziwna nieśmiałość wobec płci pięknej, a wyrozumiałość wobec niesfornych chłopców z byłego ZSRR (erotyzm jest w tym spektaklu stonowany, choć Sasza w wykonaniu Michała Czerneckiego pojawi się na balkoniku ponad sceną w gejowskiej odmianie tańca "na rurze").

Jakby nie patrzeć, to jest spektakl obrazoburczy i prowokacyjny. Ale nie przekroczono granicy smaku czy rozsądku. Nawet owa wątpliwa religijność głównego bohatera (domyślamy się, że także jemu podobnych i niepodobnych) nie powinna obrażać, bo ten rodzaj powierzchowności części naszej społeczności katolickiej jest nam aż nadto dobrze znany, abyśmy podejrzewali, że ktokolwiek chce tu szargać świętościami. Także małomiasteczkowi prowincjusze powinni ze spokojem przyjąć wykoślawiony obraz swojego środowiska, wszak mamy tu do czynienia właściwie z karykaturą. Niemniej rysowaną zastanawiająco znajomą i rozpoznawalną kreską. Wylewność Huberta, jego kwiecisty język, niewolny od wulgaryzmów, które, o dziwo, nie drażnią, jego tromtadracja i pewność siebie, jego ograniczoność i stereotypowe pojmowanie blichtru życia i kariery, to elementy dobrze się mieszczące w przestrzeni zapyziałego miasteczka, gdzie najzamożniejsi i najznaczniejsi obywatele zajęli szkaradne betonowe domki jednorodzinne, z których są nieznośnie dumni, jak z łańcuchów zdobiących ich torsy i samochodów cumujących pod ogródkiem.

To bardzo dobra rola Andrzeja Warcaby, który świetnie sobie radzi z długimi monologami, będącymi rodzajem spowiedzi dziecięcia przełomu wieków i ustrojów. Zwłaszcza w pierwszej części spektaklu, gdy tonacja zwierzeń często się zmienia, gdy samozadowolenie miesza się ze wspomnieniami porażek i niebezpiecznych perypetii. Opowieść toczy się szybko, zgrabnie, z wigorem. Anegdotki śmieszą, choć z innych powodów niż mógłby sobie to wyobrażać bohater. Hubert Warcaby jest jednoznacznie groteskowy. To mętna postać, ale nieledwie sympatyczna, bo tolerujemy takich zabawnych nieudaczników, którzy zgrywają się przed światem, bo w rzeczywistości boją się ostrych konfrontacji i prawdziwych niebezpieczeństw. Nawet jeśli udają pewnych siebie, bezwzględnych menów (tutaj w kontakcie ze swoimi chłopaczkami-dresiarzami - w dosadnej i udanej interpretacji wspomnianego Czerneckiego i Marcina Szaforza). W spektaklu pojawiają się także inne postacie. Zabawnie zaaranżowana jest publiczna promocja jakiegoś cudownego dżemu, leku na wszystko - z udziałem Andrzeja Lipskiego i Anny Kadulskiej.

Ta ostatnia (obok Moniki Radziwon) wciela się także w rolę uczestniczki zabłąkanego gdzieś w Polsce amatorskiego zespołu, opijającego wątpliwe sukcesy artystyczne. Innym razem w lubieżną staruchę. Tym samym coś, co wydawało się, że będzie tylko lekko poszerzonym o epizody monodramem, rozrasta się w wielowątkowy i jędrny spektakl. Najbardziej podobało mi się ustawienie postaci Huberta-Barbary Radziwiłłówny jako bezwiednego i do pewnego stopnia bezwolnego wędrowca po polskich manowcach, po tym - wydawać by się mogło - "najlepszym ze światów", a właściwie jedynym możliwym. To swojski, siermiężny i prymitywny Kandyd współczesny. Taki, na jakiego sobie zasłużyliśmy. Zgoda, momentami aktorzy szarżują, idą na całość, brną w zjadliwą groteskę i karykaturę, siłą wyduszają z nas śmiech. Ale to się podoba, gdyż okiełznali język swych bohaterów. Potoki słów z rynsztoka niespodziewanie mieszają się z fałszywym patosem i uniesieniem. Niskie styka się z wysokim. A droga do Lichenia jest wyboista. Tacy jesteśmy? Taka jest polska prowincja, która jakoś nie potrafi zapomnieć o peerelu, stamtąd wyniesionej mentalności i powierzchowności?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji