Sztuka jako towar? (fragm.)
Słowo antreprener wiąże się nierozłącznie z początkami zawodowego teatru polskiego. Z tymi, iście pionierskimi latami II połowy XVIII wieku, kiedy w jednym wielkim eksperymencie zbiegła się nietypowa działalność ekonomiczna z pasją teatralną i umiłowaniem sztuki a te z narodzinami nowoczesnej świadomości narodowej i obywatelskiej. Antrepryza zaś oznaczała, w pewnym uproszczeniu, zbiór przedsięwzięć mających na celu doprowadzenie do wystawienia i eksploatacji spektaklu teatralnego.
Kiedy jechałem do warszawskiego teatru "Ateneum" na trzy spektakle nazwane - na roboczy użytek - muzycznymi, ani mi w głowie nie powstało, że staroświeckie słowo antrepryza upomni się o swoje prawa i da możliwość najtrafniejszego nazwania pewnego zjawiska. Tymczasem jechałem w błogim przeświadczeniem, że relację z nieprzypadkowo dobranych przedstawień ("Brel", "Hemar", "Złe zachowanie") będę mógł efektownie zamknąć w odkryciu nowej - muzycznej? music-hallowej? - wypracowanej w "Ateneum" formuły. Rzeczywistość okazała się do takiego zamysłu pasować jak pięść do nosa, a jakiekolwiek podciągnięcie tych trzech spektakli pod jeden stylistyczny strychulec byłoby grubym nieporozumieniem. Trudno bowiem, w ramach pozornie wspólnej, muzycznej konwencji, znaleźć trzy bardziej odległe poetyki, inscenizacje i światy: francuska śpiewana poezja, sentymentalny i wesoły polski kabaret międzywojnia, amerykański music-hall.
Jeżeli jednak przyznać im trzeba, mimo wszystkie różnice, również jakieś pokrewieństwo teatralne to będzie nim - fachowość, zawodowstwo na bardzo wysokim poziomie, perfekcyjne wykonanie i precyzyjny, inteligentny, w pełni zrealizowany zamysł twórczy. Zbiór tych komplementów musi niewątpliwie przyprawiać o pewien zawrót głowy wobec powszechnego, urbi et orbi w Polsce ogłoszonego, upadku etosu pracy. Mimo to, upieram się, powyższa generalna ocena jest wcale powściągliwa i wyważona. Skoro w ten sposób rozprawiłem się z generaliami pozostały do recenzji już tylko właściwie przyczynki. O tyle jednak nie są one bagatelne, że profesjonalizm wykonawstwa musi liczyć się z darobiazgowością oceny i zasługuje na nią.
Po pierwsze "Brel". Twórca jak pisze w programieWojciech Młynarski, "trudny w odbiorze", "język pełen niuansów i wyrafinowany". Jeżeli na scenie staje się tak bliski i komunikatywny to jest to zapewne zasługą świetnych tłumaczeń, scenariusza i całego zamysłu inscenizacyjnego, ale - nade wszystko - kreacji aktorskich domagających się zindywidualizowanego opisu.
Grażyna Strachota, niestety mało znana a znakomita, łączy subtelne aktorstwo, wdzięk i świetnie wyszkolony głos z dużej miary inteligencją sceniczną.
Marian Opania to kolejne odkrycie tego spektaklu. Nie tylko dlatego, że średnio - już - pokoleniowy aktor zachowuje się z werwą i świeżością studenta. Opania, przypisany nieszczęśliwie wąskiemu emplois charakterystycznemu, okazuje się być absolutnie wszechstronny: od ostrej szarży komicznej przez wzruszający liryzm aż po niekoturnową tragiczność. Wszystkie te walory potwierdza również w odmiennej konwencji "Hemara". Emilian Kamiński udowadnia, że można wspaniale przedstawić - nie nadużywając gestykulacji i mimiki. Napięcie emanujące z jego głosu i prawie nieruchomej postaci - ani jednego "pustego" gestu czy grymasu! - wymusza iście empatyczne reakcje i niesłychane skoncentrowanie na treści. Natomiast Agnieszka Fatyga posiadająca doskonałe warunki zewnętrzne i właściwie operowy głos, musi jeszcze włożyć dużo pracy w swój czysto aktorski warsztat. Podobnie Michał Bajor - dziś chyba najgłośniejszy śpiewający aktor. Być może właśnie w tym rozgłosie, konsekwentnym i bezdyskusyjnym pieszczeniu przez krytykę i widownię, kryje się pułapka dla jego, na pewno nieprzeciętnego talentu. Przyjął on bowiem tymczasem niebezpiecznie ekspresyjny kierunek interpretacji, którym urzeka spragnioną taniego i łatwego wzruszenia publikę. Ekshibicjonizm stanowi wypróbowany greps aktorski, ale nie może to przecież usprawiedliwiać miałkości przesłania, swoistego szantażu psychicznego i epatowania nie poddanymi żadnej dyscyplinie pantomimicznymi sztukami. Oby aktor ochronił się w porę przed kochającą efekciarstwo formy i łatwiznę treści częścią widzów.
Osobną, choć immanentną wartością "Brela." są porywające sceny zbiorowe. Konsekwentnie wykorzystano w nich najlepsze strony całej grającej piątki, a niesłychana lekkość, swoboda i humor święcą triumf dzięki żelaznej dyscyplinie i przemyślanych do końca najdrobniejszych detalach.
Zbiorówki również są najmocniejszą, stroną "Hemara", czyli tego najlepszego, co stworzył polski kabaret międzywojenny. Wśród nich, najdoskonalsza, bez dwóch zdań, jest parodia Chóru Dana - "Słowiki Ateneum".
Samemu Hemarowi i jego kabaretowej twórczości należy się na pewno osobny tekst i specjalna uwaga (pisał już skądinąd o nim w "TP" Tadeusz: Szymański - nr 25/82), bo to postać zbyt wielka - i w efekcie wcale nie kabaretowa, by zbywać go truizmami. Spektaklowi, poza uznaniem pierwszeństwa i odwagi w przywróceniu Hemara krajowej kulturze, poza przypomnieniem, że jest on w pierwszym rzędzie nostalgiczny w sposób znakomity i wzruszający, należy się jeszcze uznanie za odkrycie talentu Doroty Nowakowskiej (jeszcze studentki PWST), która - mimo drobnych potknięć - wyrasta (obok niewiarygodnie dystyngowanej i stylowej Krystyny Jandy) na pierwszą gwiazdę programu. Natomiast generalnie spójnej, przemyślanej koncepcji całości wytknąć wypada niestety, zupełnie niezrozumiałe wtręty w postaci recytacji wierszy Hemara, który, jakby po obejrzeniu tego spektaklu, pisał: "Czasem primadonna, miła dziewczyna, wygłasza o Polsce. Głębokie zażenowanie ogarnia widzów. Numer ma największe powodzenie, bo nikomu nie przejdzie przez myśl, że rzecz jest nie na miejscu, że jest niesmaczna i że nie wypada klaskać", oraz: "istnieje jeden wielki wewnętrzny wróg kabaretu: pretensjonalność".
Powinienem teraz, puszczając rzecz w niepamięć, poświęcić kilka, zdecydowanie i bezsprzecznie panegirycznych linijek Wojciechowi Młynarskiemu, bez którego ani "Brel" ani "Hemar" nie ujrzeliby chyba światła dziennego. Młynarski to jednak w polskiej kulturze zjawisko godne najpoważniejszej analizy i oceny, a nie kolejnej notki, plotki, przyczynku czy anegdoty. Poeta, tłumacz, piosenkarz, tekściarz, dramaturg, scenarzysta, aktor, reżyser, felietonista - jego fenomen na tym między innymi polega, że nie daje się zamknąć w żadnym z tych określeń, że jest jeszcze ponad... czy obok.
Najmniej mogę napisać o "Złym zachowaniu". Widziałem je w końcu w Centrum Kultury i muszę przyznać, że nie zetknąłem się jeszcze nigdy z tak fatalnie dobraną salą, skandalicznym nagłośnieniem i dyletanckim operowaniem światłami. Pozostało więc ogólne wrażenie i pretekst do wymienienia dwóch nazwisk: inscenizatora i reżysera Andrzeja Strzeleckiego i choreografa Janusza
Józefowicza. Właśnie dokonania Józefowicza przywodziły mnie początkowo do pomysłu pisania o nowej, wspólnej wszystkim trzem spektaklom, estetyce czy konwencji teatralnej. We wszystkich trzech przypadkach stworzył on koncepcję ruchu scenicznego daleko wykraczającą poza wszystko, co do tej pory w polskim teatrze miało miejsce, a poprzez to narzucił im swoje piętno daleko bardziej wyraziste niż kiedykolwiek u nas inny choreograf. Dość powiedzieć, te polscy aktorzy - przede wszystkim ci młodsi - pod jego okiem poruszają się jak w brodwayowskim music-hallu! Największym jego triumfem jest jednak bezprzecznie "Złe zachowanie" grane przez niedawnych absolwentów warszawskiej PWST.
Feeria ruchu, akrobacji, tańca, pantomimy, humoru, śpiewu - z przygnębiającym przesłaniem wyrażającym się najdoskonalej w piosence "Żegnaj świecie", najdosadniej w następującej kwestii:
- "Proszę Pani, gdzie tu jest szalet?
- Wszędzie..."
Andrzej Strzelecki nie zamyka jednak w ten sposób spektaklu. Cały roztańczony program woła o nonkonformizm, o bunt wobec stereotypów, o indywidualizm chroniący przed szarością - o złe zachowanie!
Trzy takie spektakle w jednym teatrze - "Alteneum" ("Złe zachowanie" grane obecnie pod egidą "Estrady" nie przypadkiem, sądzę, ma swoją główną siedzibę w tym teatrze) zmuszają do zastanowienia. Co prawda "Ateneum", jak daleko pamięcią sięgam, miało ustaloną i dobrą markę. Od ponad 20 lał dyrektoruje mu Janusz Warmiński, sprawiający, że zawsze coś się ciekawego przy ul. Jaracza działo. Właściwie należałoby napisać o jego teatrze obszerną pracę.