Przewrotne "noce i dnie"
W "Kochanku" zagranym przez warszawskich aktorów Małgorzatę Biniek-Jankowską i Jana Jankowskiego może denerwować powolne aż do nudy wprowadzanie widza w treść sztuki, pustka wielu dialogów, nierówne aktorstwo pary bohaterów, niektóre kostiumy, niedostatek humoru. Może jednak zaciekawić śmiała ostrość kilku obrazów, waga społecznej diagnozy postawionej na podstawie komediowych relacji damsko-męskich. Na pewno spodoba się sposób, w jaki wdzięki bohaterki prezentuje Małgorzata Biniek-Jankowska.
Najlepszym pomysłem inscenizacyjnym jest zamknięcie miejsca akcji wraz w całą widownią na scenie grudziądzkiego teatru. Siedzimy w dużej, ciemnej, ale kameralnej przestrzeni, nie dalej niż 10 metrów od aktorów. Gra w przedstawieniu nawet kurtyna, która odsłania sączące się przez okno światło o barwie zależnej od pory dnia. Nie najlepszym pomysłem jest zlekceważenie faktu, że Harold Pinter napisał komedię, a nie ponury dramat. Reżyser Andrzej Chyra poprowadził aktorów w stronę analizy sytuacji pary małżeńskiej, która mając za sobą etap wzajemnej ciekawości, a przed sobą długie życie w dobrobycie, stara się nie zanudzić na śmierć, a nawet zachować we wzajemnych stosunkach sporą dozę fascynacji. Małżonkowie grają ze sobą w nieco tylko perwersyjną grę, zwaną z polska przebieranką, w czym widz orientuje się szybko, choć aktorzy opowiadają o tym powoli. Erotyczna komedia zmienia się w dramat, gdy okazuje się, że gra też może nudzić, a nawet stwarzać realne niebezpieczeństwo mylenia się zabawy z rzeczywistością. Gdy w końcu sztuki z ust męża pada pod adresem żony straszne słowo, które nie jest tam tylko ekspresyjnym przecinkiem, wiemy już, że została przekroczona granica, jakiej nigdy przekraczać nie można, jeśli chce się pozostać nie tylko bogatym, ale także zdrowym psychicznie i spokojnym wewnętrznie. Ta scena jest mocna i jako finał satysfakcjonująca.
Zanim to się jednak stanie, musimy się trochę pomęczyć, obserwując takie angielskie "noce i dnie" pary małżeńskiej. Ciekawiej prezentuje się tu Jan Jankowski, radzący sobie świetnie z najtrudniejszymi fragmentami roli - gdy niewiele się dzieje. Z kolei jego sceniczna (i pozasceniczna) małżonka lepiej wypada w scenach charakterystycznych, gdy np. ubrana w wulgarną bieliznę i rudą perukę obżera się winogronami lub gdy załamana skutkami zabawy przestaje grać demoniczną kochankę. Słowem - gdy wiadomo, o co chodzi. Dość jest jednak bezradna, gdy trzeba pozornie niewinne dialogi Pintera wypełnić treścią. Mocny finał nie jest wystarczającym alibi dla ich braku. Można się domyślać, że chodziło o ucieczkę przed tanią farsą, ale wobec tego, po co ruda peruka i falliczny bębenek (z którym z kolei gorzej radzi sobie Jan Jankowski)?
Sprzeciw budzą też niektóre kostiumy i rekwizyty - jak rodem wprost z "Kaliny czerwonej" koszulka gimnastyczna męża czy nitka do zębów żony, używana w sypialni: niewiarygodna nawet jako element gry i zupełnie nieśmieszna.
Aktorzy grudziądzko-warszawscy są chyba nieco młodsi niż bohaterowie Pintera. Jest to sygnał, że tekst "Kochanka" ma rys współczesny: dziś wszystko przychodzi szybciej, także nuda i lęk przed zgubieniem sensu życia. I wiedzą, że nie ma gier bezkarnych, a niektóre zabawy skończą się nie wiadomo gdzie, ale na pewno źle. W dobie sloganów reklamowych akcentujących "wszystko dla zabawy" komedia Pintera brzmi jak dzwonek na trwogę. Przedstawienie zostało zrobione serio, będzie się więc zapewne rozwijać i są w nim szanse na dobry spektakl.