Artykuły

Stuletnia staruszka Opera Leśna

- Przed wojną nie rozbrzmiewała tu muzyka popularna czy rozrywkowa. Kiedy w latach 20. ubiegłego wieku w Sopocie powstało kasyno, ściągali tu bogaci ludzie. A potem na uspokojenie nerwów szli do Opery Leśnej. I dawano im rozrywkę najwyższego lotu. Przede wszystkim przedstawienia operowe, z muzykami światowej sławy - mówi Eugeniusz Terlecki, dyrektor Opery Leśnej i BART w Sopocie.

O wesołych i smutnych przygodach pewnej szacownej stulatki opowiada Eugeniusz Terlecki, dyrektor Bałtyckiej Agencji Artystycznej w Sopocie, w rozmowie z Ryszarda Wojciechowską:

Pan ma słabość do tej stuletniej staruszki zwanej Operą Leśną [na zdjęciu].

- To prawda, zżyłem się z nią. A poza tym uważam, że wszystko w niej jest wyjątkowe. Począwszy od fantastycznego położenia, po specyficzny mikroklimat. Tutaj zawsze jest chłodniej o dwa, trzy stopnie, niż w pozostałej części Sopotu. Kiedy jest piękna pogoda i nic się w Operze Leśnej nie dzieje, słychać tylko śpiew ptaków i szum drzew. To najpiękniejsza orkiestra. Poza tym ta nasza staruszka jest bardzo sławna. Nie tylko w Polsce, ale za granicą.

Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z Operą Leśną?

- Nie zapomniałem o nim. To były początki lat siedemdziesiątych. Mieszkałem na Dolnym Śląsku i byłem jeszcze w liceum. A Operę Leśną znałem tylko z telewizji. Była dla mnie miejscem kultowym. Niemal szpanerskim. Miałem marzenie, żeby się tam dostać. I być chociaż na jednym festiwalu. Kiedy zapowiedziano przyjazd zespołu Middle of the Road, ruszyłem do Sopotu. Wtedy na każdej liście przebojów "wisiał" ich przebój "Soley, soley". Postanowiłem dostać się na próbę. Ale biletów już nie było. Zagadałem do ochroniarza. I usłyszałem, że jak dam sto złotych, to wpuści mnie wieczorem na koncert. Dałem i wszedłem.

I jak koncert?

- Stałem na samej koronie opery, o siedzeniu nie było mowy. I z ostatniego miejsca widziałem i słyszałem wszystko. Z wrażenia miałem chyba stan podgorączkowy i lekkie dreszcze. Stojąc wtedy tam wysoko, nie przeczuwałem jeszcze, że kiedyś będę zarządzać tym pięknym obiektem.

Od 19 lat może Pan już bez biletu chodzić na różne koncerty i festiwale w Operze Leśnej.

- Od tylu lat pracuję w BART, ale dyrektorem zostałem w 1997 roku i od tamtej pory bardziej niż ciekawość zżerają mnie zmartwienia, jak tu zadbać o tę naszą operę, żeby ładnie wyglądała.

Największe przeżycie w Operze Leśnej?

- Whitney Houston. Nic już po niej nie było takie samo. Wiadomo, że adrenalina idzie w górę, jeżeli się za coś odpowiada. A ja liczyłem minuty jej występu.

I to słynne jej chuchnięcie na scenie.

- Pamiętam, że mi wtedy serce na moment stanęło. To był moment przełomowy. Bo kiedy chuchnęła, zaczęła śpiewać i poszło.

A największa duma?

- To największe gwiazdy, do przyjazdu których się przyczyniłem. Nie tylko Whitney Houston, ale też Bryan Adams czy Lionel Richie.

Jak Opera Leśna zmieniała się przez te sto lat?

- Kiedy powstała w 1909 roku, nie miała jeszcze dachu. To był rodzaj niecki, do której wpuszczano około 10 tysięcy osób. Potem ta widownia się zmieniała. Były już ławki. Dostawiano krzesła. Pierwsze spektakle na początku wieku pozwalały na pokrywanie kosztów inwestycyjnych. Z biletów nie tylko opłacano artystów i to drogich, topowych jakby dzisiaj powiedziano, ale także remontowano za nie obiekt.

Po prostu zarabiała na siebie.

- Takie to były czasy. Ale przed wojną nie rozbrzmiewała tu muzyka popularna czy rozrywkowa. Kiedy w latach dwudziestych ubiegłego wieku w Sopocie powstało kasyno, ściągali tu bogaci ludzie. Zostawiając w nim fortuny. A potem na uspokojenie nerwów i wyłagodzenie obyczajów szli do Opery Leśnej, żeby się po tym stresie zrelaksować. I dawano im rozrywkę najwyższego lotu. Przede wszystkim przedstawienia operowe, z muzykami światowej sławy.

Najmniej znany jest ten okres po drugiej wojnie światowej.

- Opera Leśna działała także podczas wojny. W1944 roku bodajże wystawiono jeszcze operę "Zygfryd" Ryszarda Wagnera, w ramach odbywających się festiwali wagnerowskich. To była ostatnia, lokalna produkcja. I rzeczywiście przez kilkanaście lat po wojnie wiało tu pustką i nudą. Dopiero w głowie Szpilmana urodził się plan, żeby tu się odbywał festiwal sopocki.

I w katalogu pierwszego festiwalu mamy informację, że impreza odbywa się właśnie w operze.

- Ale się nie odbyła. Pierwsze trzy festiwale sopockie rozbrzmiewały w hali stoczni, ze względu na pogodę. W trakcie tych imprez zaczęto myśleć o dachu. I w 1964 roku powstała pierwsza konstrukcja. Naciągnięto na nią powłokę. I już można było wpuścić pod dach bursztynowego słowika. Oczywiście potem były różne perypetie z tym dachem. Jeszcze we wrześniu 1964 roku jak szmatka pękł. I trzeba było go naprawiać.

W tej chwili to już jest inna powłoka. Po tamtej nie ma śladu.

- One się zmieniały, nie raz. Jak był wiatr, dach napinał się jak żagiel. Pękał podczas burzy. Darł się, nie mogąc utrzymać śniegu. Trzeba było wzywać specjalną ekipę do zszywania. Pamiętam, że po jednej z takich burz, która zmieniła dach niemal w strzępy, jeden z naszych pracowników rozpłakał się jak dziecko, z żalu. Pamiętam też wybory Miss Polonii, kiedy duże drzewo osunęło się z tyłu na dach i trzeba było ludzi ewakuować ze sceny i widowni. Żeby nie było tragedii.

Marzenie dyrektora?

- Od wielu lat to samo, żeby ten obiekt szedł z duchem czasu, żeby się zmieniał wizualnie. I zdaje się, że moje marzenie zaczyna się powoli spełniać. Zapadła decyzja, żeby ten obiekt zmodernizować. Jest piękny projekt. Są już wyasygnowane pieniądze z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego - 28 milionów złotych. Sopot ze swojego budżetu miejskiego też wysupłał 42 miliony złotych i zacznie się przebudowa. Nie tak szybko. Ale ja już widzę w wyobraźni tę naszą stulatkę po liftingu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji