Artykuły

Dzieci Października patrzą na Zachód

Październik - odbierałem jak cud. Październik może i był cudem. Tyle że - i to rozumieliśmy - z cudownymi darami Losu, Przypadku czy Opatrzności trzeba uważać, nie przesadzać z zaufaniem względem nich, bo one lubią - niejako dialektycznie, marksistycznie - przechodzić w swe przeciwieństwo. Żelazna kurtyna mogła znów zapaść. Znaleźliśmy się oto na prawdziwym Zachodzie, tym wymarzonym, rojonym w podróżach dookoła stołu w naszych ubogich peerelowych pomieszkaniach! - Ludwik Flaszen wspomina swój wyjazd do Francji w 1958 roku.

Długo zastanawiałem się - i jeszcze nie jestem pewien - co mam Państwu powiedzieć, w tym miejscu dostojnym, wiernym tradycji, gdzie zapewne po nocach przechadzają się duchy sławnych mężów, i to niejednego pokolenia [czyli w Bibliotece Polskiej w Paryżu]. Co powiedzieć o zdarzeniach, ludziach i ich dziełach sprzed pół wieku, w kraju wówczas zniewolonym, ale w okresie pewnego poszerzenia swobód w ramach suwerenności ograniczonej?

Kiedy o tamtych czasach myślę - ja, człowiek raczej niemłody, świadek i czynny aktor ówczesnego życia literackiego i teatralnego - mam w głowie natłok wspomnień i refleksji, zwielokrotnionej przez czas. Opadają mnie wątpliwości, co z nich wybrać, aby to mogło być użyteczne i niezbyt nudne. I jak tu nie popaść w gawędziarstwo lub rozczulające się samochwalstwo starego wiarusa, który w tym był, zmagał się dramatycznie o siebie i po swojemu walczył?

W magnetycznym centrum romantycznego marzycielstwa

Rok 1956 - i po... W okolicach daty zapisanej w annałach Polski i światowego komunizmu jako okres pierwszego kryzysu reżimu, a w następstwie jego liberalizacji. Niewątpliwie, po tej dacie wiele się zmieniło.

Wybaczcie Państwo, że pójdę tu duktem wspomnień, jak przystało na przykładnego starca. Zatem będzie to nie tyle odczyt, ile - że użyję modnego słowa - świadectwo.

W 1958 r., w pełni lata, mieszkałem przez miesiąc w nędznym pokoiku - 500 starych franków doba! - w Hčtel d'Alsace, o rzut kamieniem stąd, przy ulicy Saint-Louis en l'¸le. Przede mną obozowali tu moi krakowscy przyjaciele, młody wówczas pisarz Sławomir Mrożek i młody poeta Tadeusz Nowak. Sąsiadem moim w tym paryskim domu literatów polskich był Zbigniew Herbert. Poeta nieco starszy, ale właściwie debiutant niedawny, popaździernikowy. Byliśmy wszyscy stypendystami Ministerstwa Kultury i Sztuki PRL. Stypendium było na miesiąc i wynosiło 100 dol.

¸le Saint-Louis była wtedy ludową dzielnicą starego Paryża, pełną ruder, tanich bistro i sklepików. Dzisiaj to jeden z reprezentatywnych zakątków Paryża. A nasz ówczesny dom noclegowy pod szyldem Hčtel d'Alsace jest eleganckim i drogim hotelem dla zamożnych turystów.

Przy tej samej ulicy stoi - przypominam - historyczny Hotel Lambert, głośne miejsce Wielkiej Emigracji, jej sztab i Salon w balzakowskim Paryżu. No i ta słynna Biblioteka Polska, gdzie mam zaszczyt do Państwa mówić. I także - za naszych czasów - zlikwidowana przed niewielu laty księgarnia i galeria Romanowiczów... Bywało się tam, by spotkać rodaków ze świata, dowiedzieć się, co słychać, poplotkować, co dzieje się w kraju - oraz wyłudzić gratisowo jak najwięcej numerów "Kultury" oraz książki.

Czuliśmy się tutaj w samym sercu polskiej emigracji - owej legendarnej, sprzed wieku - w magnetycznym centrum romantycznego marzycielstwa - i tej obecnej, z którą w kraju za żelazną kurtyną prowadziliśmy imaginacyjne dialogi - obok nocnych rodaków rozmów czysto krajowego chowu, made in PRL, zawsze intensywnych.

Bywaliśmy z Herbertem w Maisons-Laffitte, spotykaliśmy się z Kotem Jeleńskim, Czapskim, Hertzami i oczywiście z Jego Książęcą Mością - Redaktorem. Bardzo byli spragnieni duchowej, intelektualnej i oczywiście politycznej wymiany z nami. A my mogliśmy sobie wtedy pozwolić na ostrożną jawność relacji z nimi. Wprawdzie gomułkowska śruba popaździernikowa wyczuwalnie się zaciskała, ale wizyta w "Kulturze" była obowiązkową pielgrzymką do laffittowego sanktuarium.

Niedawno jeszcze krajowi pisarze jawnie w "Kulturze" drukowali, a i pisma emigrantów, szczególnie Miłosza i Gombrowicza, pojawiały się w krajowej prasie i księgarniach. Rzekłbym: odwiedzić Maisons-Laffitte - i do tego być przyjętym - to był punkt honoru popaździernikowego krajowca, nawet skromnie - jak to było naówczas - dewizowego, na ministerialnym garnuszku złagodniałego popaździernikowego PRL-u.

Nie przypominam sobie - choć czas już był przymrozkowy i odbywaliśmy obowiązkową wizytę w Ambasadzie na rue Talleyrand - aby nam tych kontaktów stanowczo zabraniano. Instynktownie byliśmy jednak dyskretni.

Świteź po Paryżem

Pamiętam, wiozłem do kraju ciężki bagaż z książkami, dużo cięższy niż w drodze do Paryża, mimo że pojawiło się w nim nieco wolnego miejsca po skonsumowanych pętach suchej kiełbasy, konserw rybnych i słoików z wieprzowym smalcem, wiezionych do stolicy kulturalnej świata dla zaoszczędzenia odrobiny franków na żywności. Ludowi celnicy bywali jeszcze pobieżni - puszczali niby nie widząc emigracyjne wydawnictwa.

Październik - odbierałem jak cud. Październik może i był cudem. Tyle że - i to rozumieliśmy - z cudownymi darami Losu, Przypadku czy Opatrzności trzeba uważać, nie przesadzać z zaufaniem względem nich, bo one lubią - niejako dialektycznie, marksistycznie - przechodzić w swe przeciwieństwo. Żelazna kurtyna mogła znów zapaść.

Znaleźliśmy się oto na prawdziwym Zachodzie, tym wymarzonym, rojonym w podróżach dookoła stołu w naszych ubogich peerelowych pomieszkaniach!

Oczywiście, byliśmy - a może przede wszystkim z nim - w kontakcie z Miłoszem, który z nieukrywaną łapczywością rzucał się na przybyszów z kraju. Spędziłem u niego - wielce pochlebiony - cały dzień w domu w podparyskim Montgeron, który odziedziczył po swoim krewnym Oskarze, wyrafinowanym poecie francuskim.

Siedzieliśmy pod jabłonką w ogrodzie - upał był monstrualny - i Miłosz czytał mi fragmenty świeżo wydanego przez siebie w "Kulturze" tomu pism Simone Weil. Poeta, który w swym pospolitym odzieniu kojarzył mi się z inżynierem w czeskich socrealistycznych filmach, testował na mnie, czy ta szalona mistyczka o krystalicznym stylu Blaise Pascala może być pożywną karmą dla życia duchowego w kraju. Wówczas - zaskoczony - nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Okazało się, że tak - nawet po latach - służyła ona za inspirację dla Grotowskiego, i fragment jej tekstu posłużył za jeden z wielkich monologów słynnego przedstawienia Teatru Laboratorium - "Apocalypsis cum figuris".

O zmierzchu Miłosz narzucił na siebie obszerną celtową pelerynę, założył ciężkie gumowe buty z cholewami, ujął ogromny sękaty kij i poprowadził mnie przez gęste szuwary i mokradła nad jakiś staw czy rzekę... Świteź? Niemen? Tak mi się ta okolica kojarzyła. Zresztą niewykluczone, że tego życzył sobie mój przewodnik - z laską i jakby w płaszczu pielgrzyma. Byłem podatny na tę milczącą grę w Mickiewicza i Litwę.

Bariery padły

Wówczas, w 1958 r., w sierpniu, przebywało w Paryżu wielu rodaków z kraju. Nie zadawaliśmy sobie pytania, będącego parafrazą słów Mickiewicza - przynajmniej wówczas - "i cóż tu robić na paryskim bruku". Byliśmy wszyscy w euforii, w gorączce: brakowało nam czasu na sen.

Zachód! Francja! Paryż! Zawsze uważaliśmy, że jesteśmy Europą Zachodnią, z jej łaciną, z jej kulturą śródziemnomorską, z jej prawem rzymskim, z jej katolicyzmem, z jej oświeceniem. Tyle że nieco prowincjonalną. Do tego niezbyt kochaną, jakbyśmy byli dziećmi Europy z gorszej linii. Więc ciągle aspirujący do europejskości, więc nie bez kompleksów. Albo - jako ich odwróceniem - z sarmacką dumą, szukaniem zalet w naszej cieplejszej niż Francja swojszczyźnie.

Otwarcie popaździernikowe pozwoliło naszej generacji wytestować, jakie jest rzeczywiste miejsce Europy w naszym życiu duchowym, i na podstawie niejako empirycznej uruchomić proces pojmowania siebie w relacji do tej naszej większej duchowej ojczyzny.

Rok po Październiku, a rok przed moim pobytem w Paryżu, opublikowałem w prasie literackiej esej z datą "październik 1957". Oto cytat:

"Odwilż. Padły sztuczne bariery: szeroką falą wlał się w nasze myślenie Zachód. Z namiętnością głodomorów rzuciliśmy się na Sartry, Camusy, Becketty, Steinbecki i Hemingwaye. Oto błyski wielkich myśli, wzory postaw, kuźnie form. Niebawem jednak zaczęliśmy grymasić. (...) Zachwyty nad nimi potwierdzają, jak bardzo jesteśmy zacofani.

Co do Francuzów - ci w gruncie rzeczy żerują na nas. Problematyka władzy, wolności i konieczności, jednostki i masy, aura kataklizmów dziejowych - bardziej doskwiera nam, niźli im. Te treści od dawna dojrzewały w naszych bebechach. A napatoczyli się oni i wyrazili je szybciej i sprawniej niż my. My czujemy głębiej; oni są tylko sprytniejsi. Co dla nas jest sprawą niewymienną jak własna skóra, dla nich stanowi wolną kalkulację duchową. Nasze bóle są dla nich pozycją w zimnym rachunku. Właściwie podkradli nam nasze treści. Nie gorsiśmy od nich, tylko mniej biegli w technice wyrażania. Nic nowego ani rewelacyjnego nam nie mówią. Spłycają tylko nas samych swą sprawnością.

Widocznie Zachód też ma swoje kryzysy, skoro nami żyje, nie sobą. Widocznie też gnębi go jakaś zapaść, skoro usiłuje odmłodzić się naszymi treściami. W poszukiwaniu bogactw wdepnęliśmy wszak w cudzą jałowość, jakby nam rodzimej nie dostawało. I w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu. Wspaniali są, nie ma gadania, ale Bogiem a prawdą nieco już nas znużyli".

Tutaj do tego świadectwa sprzed lat 50, które nie było jednoznacznie poglądem autora, ale niejako intelektualnym vox populi, pragnę dorzucić pytanie: czy można pisać poezję po Auschwitzu? To pytanie, które stanowi obecnie jeden z węzłowych punktów współczesnej antropologii kulturalnej Europy, jest dziełem sławnego myśliciela Adorna. I jest powtarzane do znudzenia.

A przecież byłoby ciekawie, gdyby w tej żywotnej kwestii przysłuchano się głosowi - zawierającemu podobne pytania - polskich pisarzy z lat tuż po Auschwitzu, znakomitych prozaików polskich, Tadeusza Borowskiego, więźnia Auschwitzu, oraz Adolfa Rudnickiego i poety Mieczysława Jastruna, którzy ukrywając się w okupacyjnej Warszawie - byli - na zewnątrz muru - świadkami zagłady Getta, której sami cudem uniknęli. Warto by też na konsultanta w sprawach epoki przywołać 85-letniego dziś [w chwili wygłaszania tych słów] poetę Tadeusza Różewicza.

Herbert, czynny Europejczyk

Chyba w takim ambiwalentnym duchu my, zafascynowani Paryżem przybysze z tej gorszej Europy, rozmawialiśmy między sobą, korzystając zarazem - na naszą miarę - z uroków i wspaniałości stolicy kulturalnej świata. Myślę, że żaden z nas nie miał dostępu do wysokich sfer tutejszej intelektualnej elity. My, członkowie elity nadwiślańskiej, czuliśmy się tutaj jak plebejusze. Niektórzy z nas trzymali fason. Inni popadali - po pierwszych euforycznych wzlotach samopoczucia - w depresję.

Taki był przypadek mówiącego te słowa. Pielęgniarzem moim bywał Herbert, sąsiad z Hčtel d'Alsace, który miłosiernie zaprowadził mnie na tani striptease w okolicy Pigalle. Zresztą odwiedzanie podobnych widowisk na Zachodzie należało wówczas do kulturalnych obowiązków przybyszów z owej Europy czystych obyczajów, ideologicznie i policyjnie strzeżonych.

Pociechą moją - naszą - było, że plebejusze ducha i pieniądza nad Sekwaną, w kraju uchodziliśmy za szczęśliwców, mężów uprzywilejowanych czy zgoła panów, którzy - prócz tego, że przechadzają się po tutejszych eleganckich ulicach i kontemplują w Luwrze "Giocondę" - sączą po barach wykwintne trunki, podrywają piękne Francuzki i brylują na tutejszych salonach. I niechybnie spotykają się z Sartre'em oraz Simone de Beauvoir w Café de Flore.

Egzystencjalizm, mimo że szydził zeń Miłosz w swym "Traktacie moralnym" jakie dziesięć lat wcześniej - był w kraju bardzo modny w okolicach roku 1956 i po nim. Wyznam, że już dużo wcześniej zapuściłem sobie w Krakowie brodę - była ona egzystencjalno-cyganeryjna, a nie jak teraz - starczo-profesorska. Wbrew moim niepokornym myślom o tutejszych modach, na znak mych ukrytych pokus czy wtajemniczeń egzystencjalistycznych, sprawiłem sobie w Paryżu czarny sweter (z przeceny!). Paradowałem w nim przez lata w Krakowie, zbuntowany przeciw garniturom i krawatom, które nosili straszni mieszczanie, starzy i nowi filistrzy, hipokryci, dorobkiewicze, popaździernikowi aparatczycy na dorobku. Ci zrzucili wtedy "proletariackie" byle jakie łachy i nosili się w sposób cywilizowany, z białymi mankietami wystającymi z rękawów marynarek, jak przystało na panów.

W stolicy kulturalnej świata nikt nie zwracał uwagi na moją nonkonformistyczną powierzchowność, inaczej niż w Krakowie, gdzie każdy świeżo upieczony lokalny brodacz mógł na przedmieściach usłyszeć zdrowe, ludowe "te, Mosiek, zgól tę brodę". Obojętność "samotnego tłumu" na ulicach nadsekwańskiego Babilonu potęgowała moje poczucie osamotnienia i obcości.

Nawiasem dodam, że w niedługim czasie ludowy Kraków pokochał swoich brodaczy, których było coraz więcej z uwagi na popularną w mieście działalność nowej cyganerii z młodzieżowego kabaretu Piwnica pod Baranami.

Herbert twardo trzymał się swojego przyciasnego krajowego garniturku - chyba z Pedetu - w którym wyglądał jak wystrojony do egzaminu dojrzałości maturzysta. Zawsze nosił ze sobą jakiś zeszyt - nawet bez teczki czy torby - i coś starannie w nim zapisywał, pomagając sobie koniuszkiem wysuniętego języka. Ten jest pilny, ten daleko zajdzie - tak sobie myślałem. Wtedy był on niedawnym debiutantem - debiut książkowy 1956! - i dobrze się zapowiadał. Nie wizjoner poetycki, raczej synkretyk i mózgowiec.

Ten zeszyt był jego nieodłącznym przyjacielem, towarzyszem, powiernikiem, jakby współspiskowcem zamysłów swego właściciela. I człowiek sam, Zbigniew Herbert, mający wygląd osobnika jowialnego, zdawał się nosić w sobie jakąś tajemnicę. Ten nie tracił czasu na próżne, gnuśne kontemplacje. Trzeba być Europejczykiem czynnym, a nie nadwiślańskim abulikiem, przyglądającym się tutejszym cudom z rozdziawioną gębą.

Tak czytałem wówczas przesłanie, jakim tchnęła jego postać. Było w nim coś emblematycznego.

Oswajanie bestii

Skończyła się pora zwolnionego rytmu czasów stalinowskich. Do czego w tamtych beznadziejnych, szarych latach człowiek, pisarz, poeta miałby się spieszyć? Oto teraz coś daje się zrobić. Po roku 1956 - tak powszechnie wtedy w Polsce czytano znaki Zeitgeista - czas pomyśleć o sobie, o swej rzeczywistej literackiej karierze, o swym miejscu na ziemi.

Także tzw. zwyczajni ludzie zaczęli pracować, chcieli się dorobić, mieć mieszkanie, ubrać się, zrobić jakąś karierę. A w artystów, ludzi pióra, w poetów wstąpiła wola mocy. Herbert emanował - pod jowialną maską - wolą mocy i sprytem człowieka, któremu warto w siebie inwestować, ale bez spektakularnego rozmachu, ostrożnie, na modłę konspiratora. Takie też później było jego pisanie.

Dojrzewał w nim cierpiący, walczący o swą godność i szacunek dla samego siebie w warunkach zniewolenia, powikłany wewnętrznie duchowy konspirator PRL-u - Pan Cogito, Książę Niezłomny PRL-u.

Autor "Pana Cogito", taktyk, znał dobrze słodycze i ryzykowne, ciemne zakamarki dróg oporu. On z reżimem grał. Był w tej grze wyspecjalizowany. Myślę, że ta gra go fascynowała i dawała mu napęd twórczy.

Herbert należy niewątpliwie - i nieprzypadkowo polubiła go wieść gminna - do modelowych popaździernikowych buntowników. Uprawiał bunt, by tak rzec, "jawnie-skryty". Miał w sobie poczucie klęski pokolenia, które przeżyło Powstanie Warszawskie 1944 r. Bronił się, by zachować wewnętrzną równowagę na różne sposoby. Ironią. Autoszyderstwem. Stoicyzmem na modłę antycznych mistrzów. Opowiadał swą zawiłą historię pod maską monologów sławnych mężów dawnych epok. Bronił się kontemplacją przedmiotów i dzieł sztuki, lekturami filozofów. Wędrówkami - eseistycznymi - i dosłownymi - po kulturze śródziemnomorskiej, naszej duchowej rodzicielce. Także - jak wielu z nas wówczas - udawał prostaczka.

A czasem wybuchał i mówił wprost, jako moralista. Kiedy czytam dziś niektóre jego wiersze, dziwię się, że coś tak jawnie antyreżimowego mogło ukazywać się drukiem w państwowym wydawnictwie.

PRL był od roku 1955 totalitaryzmem dziurawym: doraźnie można było sobie pozwalać, bez skrajnie przykrych konsekwencji. I buntownicy - ci najinteligentniejsi - mieli swoje przywileje. Istnieli wśród władz "liberałowie", którzy uważali, że na wszelki wypadek warto mieć swoich buntowników - od czasu do czasu.

Taktyka oswajania bestii? Nie należy wykluczać, że byli - zwłaszcza na niższych szczeblach władzy, pozostając w bezpośrednim kontakcie z twórcami - tacy, którzy cenili wartości i przymykali oczy, aby uspokoić swoje nieczyste sumienie sług reżimu. Albo tacy, co nic nie rozumieli, ale w swej wierności Państwu i Narodowi zakładali, że w socjalizmie ma być wielka kultura.

Nie posunę się do stwierdzenia, że każdy reżimowiec miał swojego buntownika, a każdy buntownik - swojego reżimowca. Zresztą w PRL-u wszyscy bywali od czasu do czasu buntownikami. A czyż komunizm nie był fundamentalnym buntem przeciw zastanemu ładowi świat? Ruszymy z posad bryłę świata...

***

Tak się osobliwie owego lata 1958 r. złożyło, że tu, na Wyspie, w okolicach Notre Dame - ta katedra stanowiła dla nas, prowincjuszy, najwyższy symbol Europy! - można było natknąć się na jakiegoś znanego rodaka. Kilkakrotnie widziałem tu Miłosza, kontemplującego z nabrzeża Sekwanę w towarzystwie kobiety; trzymali się za ręce. Udawał, że mnie nie widzi. Mam nadzieję, że Duch Poety wybaczy mi wielkodusznie tę spóźnioną niedyskrecję.

Spotkałem tu któregoś dnia - przypadkowo? nieprzypadkowo? - Leszka Kołakowskiego, w ogrodzie na ławce, na tyłach Notre Dame. Panowała tam cisza klasztorna, była godzina sjesty upalnego dnia. Rozmawialiśmy o sytuacji w kraju, bo o czym Polacy rozmawiają nad Sekwaną? Pamiętam - a Kołakowski od zawsze pasjonował się religią - że powiedziałem (chyba z poduszczenia mojego wewnętrznego szatana) coś w tym rodzaju:

- Ty, Leszku, taki bezbożnik, a popatrz: prowadzimy naszą konwersację obok katedry. Tyle że nie u fasady, od wejścia, ale na jej tyłach. My do niej przychodzimy, a ona odwraca się do nas tyłem? Czy przypadkiem nie trapią cię już po nocach jakieś święte widzenia?

Nim się roześmiał, przyjrzał mi się badawczo: czy pytam serio, czy żartuję? A może to ja miewam jakie widzenia? Nie, wówczas jeszcze nie...

Heretyk Kołakowski

Kołakowski w tamtych latach był głośny jako publicysta antykatolicki. Był bojowym wolnomyślicielem - w imię Polski Oświeconej, laickiej, racjonalistycznej, nowoczesnej, którą należy wydobyć z saskiej ciemnoty, wytrzebić bez litości jej ciemnogrodzkie skłonności. Pióro miał cięte, erudycję w tym pokoleniu rzadką, kulturę filozoficzną nieporównywalną z ówczesnymi nadwiślańskimi bojownikami laickości. Pisał - inaczej niż wyliniali urzędowi marksiści - stylem wyszukanym, ze składnią cycerońską, kunsztownymi okresami, a na domiar ze staropolskim językowym polorem. Niby jakowyś myślący Sarmata ze Złotego Wieku...

Sprawom aktualnym nadawał tło, perspektywę intelektualną, wymiar duchowy. Uczony mędrzec na forum czy agorze... A może - tradycyjnie po polsku - swoisty kaznodzieja, Piotr Skarga nigdy nad Wisłą niedopełnionego Oświecenia?

Miał temperament człowieka czynu. Był nader aktywnym aktorem Polskiego Października. Intelektualista, myśliciel, pisarz zaangażowany. Ale nie tak, by odbierać nadzieję Billancourt [czyli robotnikom, którym nie powinno się mówić całej prawdy o komuniźmie - w Billancourt pod Paryżem mieściła się wielka fabryka Renault; powiedzenie Sartre'a z lat 50.].

Zaangażuje się później na ostre w 1966 r., wygłaszając miażdżący dla systemu odczyt na dziesięciolecie Października (wyrzucą go z Partii), a potem raz jeszcze - z pełnym ryzykiem - w marcu 1968 r. Wtedy, w Paryżu, przez myśl nam nie przeszło, że coś takiego jak ów marzec może mieć miejsce w Polsce.

Kołakowski od dawna zresztą wyzwolił się z zaczadzenia doktryną - tą bojową, jedynie słuszną. Został emblematycznym nadwiślańskim rewizjonistą. Buntownikiem przeciw kanonowi Pisma, jego wysokim komentatorom i twórczym kontynuatorom!

Rewolta w ramach oficjalnej ideologii - a takiej w tamtym czasie było coraz więcej - to była dla nomenklatury i strażników doktryny rzecz całkowicie niedopuszczalna. Tym bardziej, że z sanktuarium Światowej Ideologii Postępu, na Kremlu, bacznie obserwowano niezdrowe zjawiska w całym obozie, w lęku przed zakażeniem. Rewizjonista, niepoprawny, nieskruszony odchyleniec, był po prostu zdeklarowanym wrogiem ustroju. Np. katolikowi, zwłaszcza rozsądnemu, trzeźwemu, pragmatycznemu, patriocie, czy jakiemuś idealiście czy fenomenologowi, nie wchodzącemu w swych dociekaniach na teren doktryny, można było puścić płazem, przymknąć oczy na jego mało wredną pisaninę. Niech sobie - pod nadzorem oczywiście - uprawia własny ogródek.

W przypadku rewizjonisty działała logika herezji. Innowiercom - pod nadzorem oczywiście - da się jakoś wybaczyć, zwłaszcza tym z renomowanym nazwiskiem. Można ich zostawić w spokoju na ich marginesie, a nawet zaprząc, gdy nadarzy się sposobność, do wspólnego dzieła patriotyczno-socjalistycznego. Heretyk natomiast jest ontologicznym skandalem - ma go po prostu nie być. Niech nie zatruwa na socjalistycznych uczelniach umysłów młodzieży.

Kariera peerelowska Kołakowskiego zakończyła się w pomarcowych czystkach 1968 r. Został wypędzony wraz z tzw. syjonistami, acz osobnik to bez niewłaściwych obciążeń genetycznych.

Wówczas, latem 1958 r., Kołakowski, duch niespokojny, miał jakby przerwę w swojej rewolcie czynnej, czas zawieszenia. Bawił w Amsterdamie na stypendium naukowym, szperał dorywczo po różnych starych bibliotekach Europy - może i tu, w tych murach [w Bibliotece Polskiej w Paryżu]? Zbierał materiały do fundamentalnego dzieła o "Świadomości religijnej i więzi kościelnej" (druga część tytułu: "Studia nad chrześcijaństwem bezwyznaniowym XVII wieku", PWN, Warszawa 1965).

Ogromne to dzieło, opatrzone obfitym aparatem naukowym, traktujące o "bezwyznaniowym protestantyzmie" XVII wieku, nie było - mimo wszelkich pozorów akademickości - utworem niewinnym. Chodziło w nim o relację - zalatującą podejrzanymi aluzjami do aktualnego systemu ideokratycznego - pomiędzy religiami instytucjonalnymi, doktrynami pod kościelnym nadzorem, a różnymi herezjami czy sektami. Innymi słowy - o wolność sumienia, myślenia, o samodzielność duchową suwerennych jednostek, praktykujących swą wiarę poza instytucjonalnym nadzorem itd. Analogie z partią i oficjalną doktryną marksistowsko-leninowską były uderzające.

Wtedy chyba Kołakowski pilnie - także poza polityczno-doktrynalną rewoltą - pracował nad sobą jako jeden z przyszłych światowych autorytetów w dziedzinie religioznawstwa, wykładowca najsłynniejszych uniwersytetów. Wyzbyty polemicznych jadów, pogodnie zrównoważony, uczony, ale duchowo niezrzeszony, niezależny, nieprofesorski, został jakby nielicencjonowanym teologiem, metafizycznym ciekawskim.

Czyżby poszukiwaczem Prawdy Ostatecznej? Wyraźnie największą pasją całego jego życia stało się sacrum, szczególnie chrześcijańskie. Przez całe dziesięciolecia będzie odbywał swój obfitujący w różne figury taniec przed niewidzialnym słupem trybalnym - wszechtrybalnym - Wielkiej Tajemnicy. Po latach będzie brał udział w uczonych dysputach w Castel Gandolfo.

Ale wtedy jeszcze, mimo powierzchowności i zachowania w stylu uczonego anglosaskiego, który grywa w tenisa na kampusie, niby jakiś Bertrand Russell, było w nim coś swojskiego. Czuło się w nim kogoś jak my, przybysza zza żelaznej kurtyny, z owej innej Europy. Tacy badacze, profesorowie czy kandydaci nauk przechadzali się ze swymi wypchanymi teczkami po Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, w pobliżu Uniwersytetu i gmachu Polskiej Akademii Nauk.

Sowiecka teokracja

Metaforyka obediencji religijnej była wówczas w powszechnym użyciu. Jako kostium zbuntowanych pisarzy, ale i jako pogardliwa metaforyka w prawowiernej krytyce - czy samokrytyce - doktryny, gdy Partia zmieniała kurs i w kanonie szukała jego propagandowego uzasadnienia. Z oficjalnej trybuny padały wówczas słowa takie, jak dogmat, dogmatyzm, sekciarstwo, talmudyzm - ku napiętnowaniu odchyleń i ku potępieniu odchyleńców. Marksizm-leninizm to nie żadna religia, ale światopogląd naukowy...

Opozycjoniści używali chętnie słów herezja, inkwizycja, eschatologia, Nowa Wiara. Ale czyż komunizm w teorii nie przypominał jakiejś religii zbiorowego zbawienia ludzkości? A czy nie miał rozmachu mesjanistycznego? Na ten temat napisano tomy. A komunizm u władzy - czy nie kojarzył się z jakąś archaiczną teokracją? Powiadali teologowie, że diabeł jest małpą Pana Boga, simia Dei, że naśladuje Stwórcę, aby zwieść człowieka. Czyż reżim sowiecki nie miał w sobie czegoś z osobliwej, odwróconej jak w zwierciadle, teokracji?

Sporo zresztą aktów przystąpienia do komunizmu miało w Polsce - i oczywiście w Rosji - naśladowczy charakter religijnego nawrócenia. Miłosz pisał o Nowej Wierze. Przypomnijmy, że inteligencja w tradycji polskiej miała - nawet ta laicka - zakodowany w sobie nakaz powinności, służby Sprawie, posłannictwa. Dla ubogiego ludu i nieszczęśliwej ojczyzny trzeba się poświęcić, trzeba ponieść ofiarę.

Tak, ofiarę! Inteligencja miała u nas poczucie winy. Periodycznie wracał po wojnie motyw tzw. obrachunków inteligenckich. Na tym poczuciu winy grał reżim. Asceza przystoi nam, ludziom zajmujących się błahym układaniem słów, gdy wokół tyle trudów do podjęcia, tyle cierpień zbiorowych do ukojenia.

Owe przygody inteligenckiej duszy da się też wyjaśnić w kategoriach buntu. Intelektualista, twórca, pisarz, musi swoje odcierpieć, nim zabierze głos. To cena wiarygodności, zgodnie z tradycją. Mickiewicz z katedry w College de France mówił, za Saint-Martinem [Louis-Claude, 1743-1803, filozof francuski], że istnieją trzy rodzaje boleści: boleść jednostkowa, boleść artystyczna i boleść prorocka. Mówiąc to, prorok Mickiewicz od dawna złamał swoje pióro poety, tu, w Paryżu. Rodzaj Adorna avant la lettre, tylko bardziej serio: Auschwitz nie przeszkodził temu filozoficznemu pisarzowi w nawyku pisania.

Czy nie ma za tym ontologicznego poczucia grzechu, grzechu pierworodnego? Bunt przeciw własnej grzeszności skierować można przeciw grzechom świata, przeciw Innym... I walczyć o świat przyszłości tu, na ziemi.

Przyczynić się - odnalazłszy swe niebłahe pisarskie posłannictwo - do zbawienia całej ludzkości.

Pryszczaci z Matką Boską w klapie

Przypomnijmy tu wielokrotnie - za Miłoszem - cytowany przykład Jerzego Andrzejewskiego. Przed wojną - zadeklarowany młody pisarz katolicki. Po wojnie - autor "Popiołu i diamentu", jeden z pierwszych i ostentacyjnie nawróconych na Nową Wiarę, po głośnym - w prasie - akcie spowiedzi. Wreszcie autor książeczek partyjno-dewocyjnych, pisanych językiem prostym, jak jakiś katechizm dla ludu. Mistrzem i wzorcem takiego stylu był Stalin, autor "Krótkiego kursu historii WKP (b)", w młodości seminarzysta, sposobiący się do stanu duchownego.

Gdy miało się ku połowie lat 50., krążyły w środowisku w odpisach prozatorskie groteski Andrzejewskiego - sam mi taki swój maszynopis podarował. Jedna z nich nosiła znamienny tytuł: "Wielki lament papierowej głowy". Narrator - jakby sobowtór autora - szydzi z tego, co moglibyśmy nazwać nawróceniem na Nową Wiarę. Znowu spowiedź - tym razem w duchu gorzko-humorystycznym. Zaś w 1957 r. ukazała się głośna powieść Andrzejewskiego - "Ciemności kryją ziemię". Była to powieść z czasów Inkwizycji. Młody mnich, zawiedziony w wierze, policzkuje swego mistrza, Wielkiego Inkwizytora, na znak duchowego wyzwolenia.

Wszyscy oczywiście wiedzieli, o co tutaj chodzi. O ile się nie mylę, utwór Andrzejewskiego miał przeprawę z cenzurą. Bunt przeciw Partii i komunizmowi występuje u Andrzejewskiego w religijnym przebraniu.

Czy to tylko przebranie? Czy może jest tu jakieś osobliwe pokrewieństwo? Pan Bóg - i Jego małpa? Spuśćmy zasłonę na tajniki duszy tego emblematycznego dla epoki pisarza, który później stał się jedną z istotnych postaci opozycji literackiej w PRL-u.

Tu nasuwa mi się uwaga: niemal masowe adhezje ambitnej intelektualnie młodzieży do ideologii reżimu, programowo ateistycznej, lecz z porywami romantycznego zbawicielstwa, wiązały się zapewne z naturalnym młodzieńczym kryzysem religijnym, z edypowym buntem przeciw ojcom; zwłaszcza, że ci przegrali. Pamiętam: tzw. pryszczaci, młoda rewolucyjna kadra literacka, zachowywali się jak religijni fanatycy. Ich kościołem była Partia. Rozpierała ich pasja zwalczania zła, zapamiętałe apostolstwo. Potem wielu z nich, gdy pojęli fałsz swego zaangażowania, okupywało winy obecnością w powstańczym Budapeszcie, pisaniem reportaży o nędzy kraju, protestami, wreszcie czynnym udziałem w demokratycznej opozycji.

Pamiętam Wiktora Woroszylskiego, poetę, niegdyś czołowego "pryszczatego", po latach, w Paryżu na wieczorze literackim, u ojców pallotynów: miał w klapie ogromną oznakę z wizerunkiem Matki Boskiej, na wzór Wałęsy. Wtedy Kościół był wyzwoleńczą siłą, nosicielem nadziei o wyjątkowych talentach dyplomatycznych, protektorem buntowników, nie pytając o credo.

Nawiasem dodam: Ryszard Kapuściński, zmarły niedawno nieodżałowany świetny pisarz, był najmłodszym adeptem "pryszczatych". Widzę go - wyrostka niemal - recytującego z trybuny jakiś swój ogromnie bojowy wiersz. Niemiłe dobrego początki. Tak bywało w naszej generacji, debiutującej w epoce stalinowskiej.

Pragnąc się wyzwolić z przestarzałych wiar ojców, w akcie młodzieńczej rewolty popadali w twardą, sztywną, nadzorowana przez kastę ideologów - religię świetlanej przyszłości. A potem, rozczarowani, wykonywali ów manewr duchowy w odwrotnym kierunku.

Gra z Okiem? Gra w Oko?

Nie chcę tu przemawiać tonem kaznodziei Salomonowego, ale w biografiach pisarzy, artystów, intelektualistów w systemie totalitarnym jest pora nawrócenia i pora rewolty, pora wierności i pora niewierności, pora euforii i pora skruchy. W różnych nasileniach, w różnej kolejności, w różnych proporcjach.

Owszem, może za tym stać chłodna, cyniczna kalkulacja, albo prostaczkowata półnaiwność, albo owczy pęd, by korzystać - acz pasterz srogi - z ciepła stada. Często jednak motywy tutaj są ze sobą splątane, a natura ich nie zawsze niska. Niekoniecznie "firma Strach i Żołądek" - by użyć formuły Gałczyńskiego - choć reżim nie szczędził ani nacisków, ani pieniędzy na kulturę.

Życie w takim reżimie toczy się w nieustającej obecności osobliwego Oka. To dużo więcej - jako gwałt na ludzkiej autentyczności - niż Regard Sartre'a, niż wewnętrzne Oko freudowskiego Ojca, niż Oko Społeczności, niż byle czyje międzyosobnicze deformujące spojrzenie gombrowiczowskie, Gęba i Pupa.

Każde z tych tradycyjnych, czy klasycznych Oko-Spojrzeń jest w systemie totalitarnym groźniejsze. Każde może być Oko-Spojrzeniem Wszechobecnego Kontrolera, rozpylonego niejako w powietrzu, Strażnika prawowierności, Pedagoga, Państwa, Partii, Narodu, a wszystkie one są niejako współistotne, zwielokrotnione sobą wzajem. A właściwej mocy demonicznej nadaje im Wielkie Oko Lewiatana Kremlowskiego: wszechwidzące Oko Ducha Dziejów. Nie mówiąc po prostu o Oku Policjanta, Tajniaka, czy Donosiciela z sąsiedztwa.

Zdrowy rozsądek powie: to po prostu strach. A psycholog głębi powie: to permanentna sytuacja traumatyczna, która - poprzez warstwę świadomą psychiki - wgryza się w nieświadomość jednostkową, czyniąc możliwym kontakt z nieświadomością zbiorową, matką archetypów.

Sytuacja trudna, obfitująca w napięcia, sprzyjająca szaleństwu i dewiacjom psychicznym. Ale paradoksalnie - także twórczości, pracy wyobraźni, pracy myśli.

Chwilami żyliśmy w PRL-u życiem nie tylko podwójnym - z utajonymi myślami i uczuciami - ale jakby zwielokrotnieni przez nasze fantazmaty, nawiedzani przez widma, duchy przodków; przez jakieś znaczące gdzieś i kiedyś w naszych snach na jawie. Rzeczywistość nabierała lotnej konsystencji halucynacji. Potencjalnie żyły tu i lada chwila mogły się ucieleśnić jakieś odwieczne Dziady czy nieustające Wesele. Dramat, zabawa, bal, groteska i tragedia wymieszane, humor i rozpacz, szyderstwo i apoteoza, umarli żywi i żywi umarli w pospólnym tańcu. Tańcu Chochoła?

Kto zna polską poezję, teatr, film, prozę, plastykę lat po 1956 r., rozpozna - mam nadzieję - w powyższym moim nieudolnym skrócie poszczególne dzieła, a może i ducha ówczesnej twórczości, w jej najwyższych przejawach.

Gra z tym Okiem-Spojrzeniem, gra w obecności tego Oka-Spojrzenia, wymagająca szczególnej czujności, przynosiła bogate w sztuce i myśleniu owoce. Była to gra z Okiem? czy jakaś osobliwa gra w Oko?

Nosorożce, Lisy i Lwy

Można się dziwić: jak to się dzieje, że ów polski totalitaryzm sprzyjał twórczości, i to długimi okresami? Można snuć rozważania - natury ogólniejszej - jak pokrętna, przewrotna czy zgoła perwersyjna bywa relacja pomiędzy wolnością a aktem twórczym artysty. Pod srogim carskim despotyzmem w Rosji Mikołaja I spełnili się pisarze miary Puszkina i Gogola, a Mickiewicz na wygnaniu w Rosji tworzy "Konrada Wallenroda" - poemat, który w polskiej kulturze zniewolenia nadał miano tzw. wallenrodyzmu procederowi buntownictwa w szatach lojalności... Poemat ten, wydany w Moskwie, dedykował Mickiewicz carowi...

Paradoksalnie - czy paradoksalnie? - owo wszechobecne Oko-Spojrzenie, w swym szarym demoniźmie ocierające się o metafizykę, podnosiło wartość jednostki ludzkiej (przynajmniej jednostki twórczej). W totalitaryzmie PRL-u po 1956 r., dziurawym, chorowitym, dawało się co nieco zrobić - narzekając na niemożność, łudząc despotę, który nieraz dawał się łudzić, bo nie mógł inaczej, bo miewał zadyszki i sam musiał wytchnąć od swej srogości.

Jak to kiedyś sformułował Albert Camus, nieprzypadkowo kultowy pisarz w PRL-u: człowiek zbuntowany. Wróg ładu, człowiek - dodał Miłosz. My, z PRL-u, czuliśmy tak: boją się mnie, więc nie jestem bez znaczenia? Śledzą mnie, więc jestem...

Pisarze, artyści, ludzie sztuki w latach PRL-u występowali w trzech podstawowych kreacjach. Istniały Nosorożce - jak te z Ionesco - oraz Lisy i Lwy. Nosorożce były to stwory pryncypialne, gotowe do wszelkich posług dla Partii i Narodu. Lisy - to ci, którzy z reżimem grali o siebie, starali się go przechytrzyć, ocalić własną twórczą tożsamość i wierność zasadom. I były Lwy - bestie odważne, jawnie porykujące.

To są - by tak rzec - modele idealne. Rzadko występowały one w postaci czystej. Nosorożce mogły okazywać się Lwami, a niekiedy, zależnie od tzw. etapu, udawały Lwy. Zresztą, Lwem chciał być każdy twórca, ale najczęściej wchodził w skórę Lisa, który był w populacji tamtej epoki gatunkiem najbardziej pospolitym.

Fenomenem powszechnym były mieszanki, métissages. W zależności od skurczów Zeitgeistu, w miarę poszerzania lub zwężania strefy swobód, przybierano różne kreacje. Bywały Nosorożce liberalne, Lisy totalitarne i Lwy koniunkturalne. A wszystko mogło być pomnożone o gatunki czyste, szczere, autentyczne - lub udawane. Rzekłbym, iż rzadko występowały Nosorożce, Lwy, Lisy bezprzymiotnikowe.

Sam osobnik mógł już nie rozeznawać się w tym, kim jest. Była to populacja w stanie nieustającej ewolucji - czy inwolucji? Np. w marcu 1968 - a szczególnie po marcu, gdy nowa, rasowo wyczyszczona nomenklatura szukała poparcia w twórczej elicie, bywały przypadki, że dawne październikowe Lwy, Lwy z akowskim rodowodem, które swoje odcierpiały, lub młode Lwy zuchwale beatnikujące, bratały się przy ogniskach i myśliwskiej pieczeni z leśnymi ludźmi gen. Moczara. A później, w stanie wojennym, niezależny intelektualista, klerk, znakomity krytyk, siorbał przy ognisku kartoflankę z żołnierzami gen. Jaruzelskiego.

Każdy mógł mieć swoją porę Lwa, porę Lisa, porę Nosorożca. I to z możliwością nawrotów, w różnej kolejności.

Dynamika duchowa w kraju zniewolonym była często taka: od zbrukania codziennością - do oczyszczenia, od kompromisu - do buntu, od upokorzenia - do rewolty. Swoista ta dynamika dostojewskopodobna; jakby nadwiślańska, złagodzona wersja dostojewszczyzny: poślizg od rynsztoka do ołtarza, od grzechu do świętości, od upadku do zbawienia. Od knajpianego ekscesu do strzelistego aktu artyzmu.

Dotyczy to również pokolenia owych zbuntowanych młodych, którzy tłumnie wyroili się w okolicach 1956 r. Było to pokolenie nowej bohemy, poetów, pisarzy, plastyków, ludzi teatru, muzyków, którzy wyszli spoza dworskiego układu władza-literatura, polityka-sztuka.

Jazz! Jazz!

Pisałem z początkiem 1957 r., w poszukiwaniu diagnozy owej nowej sytuacji:

"Artysta to ktoś, kto próbuje wyrwać się ze swego losu. Pozostaje w ustawicznym buncie: łamie konwencje społeczne, mentalne, obyczajowe. Stan równowagi jest mu pojęciem obcym... Odradza się dziś to pojęcie artysty, jakim obdarzyła nas druga połowa XIX wieku, od Baudelaire'a i Rimbauda począwszy. Okrutni, barbarzyńscy chłopcy, nieogoleni i swobodni w obejściu, eksperymentują z materią i słowem, dają upust swoim ciemnościom. Na dnie ustawiczny, rzec by się chciało, egzystencjalny bunt - czy wkładają skromne robocze kombinezony, czy obrastają cyganeryjnym uwłosieniem. Oto nasi nowocześni - nie obywatele, nie moraliści, nie publicyści. Artyści - z podglebia wynoszący swe widzenie".

Było to jakby echo Młodej Polski, w Krakowie, jej kolebce. Ale nie epigoństwo, tylko wersja nowoczesna: polska Beat Generation. To zrodziło się pod szczelną pokrywą nadwiślańskiej ideokracji.

Kraków tamtego czasu... Nie mogę oprzeć się starczej pokusie: - wspomnienia...

Krakowski Październik był - obok owego politycznego pełnego nadziei i napięć - niebywale artystyczny. Był karnawałem wolności sztuki.

Byłem jednym z pierwszych bywalców słynnego przez całe dziesięciolecia kabaretu Piwnica pod Baranami, u jego narodzin - jeszcze schodziło się doń po kryjomu, przez okienko od ulicy, a w piwnicznych pomieszczeniach leżały jeszcze kupy węgla. Co noc do białego rana siedziałem zafascynowany świeżo otwartym teatrem Cricot 2 - później głośnym na świecie - gdzie elita plastyczna Krakowa gromadziła się wokół Tadeusza Kantora, dandysa i wielkiego maga, celebrującego swe nowatorskie obrzędy.

Szło intrygujące przedstawienie, "Mątwa" Witkacego - autora dotąd zabronionego, z udziałem znakomitych plastyków Grupy Krakowskiej Awangarda, która właśnie wyszła z podziemia, zrewoltowana, ironiczna, szydercza, wesoła, bogoburcza, prowokacyjna, penetrująca tajemnice esencji w sztukach, rojąca się od pomysłów, kipiąca wyobraźnią, czuła na nadsekwańskie nowinki, niosąca mesjanistycznie przesłanie nowoczesności w prowincjonalnym kraju...

I jazz, jazz - od podziemnych koncertów jazzu zaczęła się Odwilż - tańczenie do siódmych potów boogie-woogie i twista. Taszyzm, abstrakcjonizm, wszystkie rzeczy pod władzą absolutną ideokracji stalinizmu tłumione, zwalczane, uważane za heretyckie, antyproletariackie, dekadenckie, zachodnie, imperialistyczne, antynarodowe, tworzone dla zatruwania dusz ludu...

To był zmartwychwstały artystyczny Kraków, tradycyjna stolica polskiej bohemy, nowatorskich poszukiwań, kolebka "awangardy". Rewolta artystów, z podtekstem oczywiście politycznym, ostentacyjnie zrzucająca więzy - ale z perspektywą przekroczenia rewolty tylko politycznej. Przejście ku rewolcie twórczego indywiduum z jego nieprzewidywalnością, niewyrażalnej w języku publicystyki, w semiotyce dyskursu.

A teraz - na zakończenie - o moim przypadku. Bo i ja byłem buntownikiem - więc trzymamy się tematu.

Po młodzieńczych praktykach w duchu Nosorożców - byłem jakby Nosorożec-młodzik z odcieniem romantyczno-tragizującym - stopniowo przechodziłem do okresu Lisa, marząc oczywiście o byciu Lwem, a od czasu do czasu dobywałem z siebie lwie porykiwania.

Po raz pierwszy - w masce Lisa - zbuntowałem się w pełni stalinizmu, pod koniec 1951 r. Wystąpiłem w tzw. walce ze schematyzmem - licencjonowanej oczywiście - w literaturze socjalistycznej, dla jej dobra. Ale przekroczyłem dozwolone ramy, wiedziony chyba naiwną pasją czegoś, co naówczas przeczuwałem jako prawdę. Skutkiem czego rzuciła się na mnie cała sfora Nosorożców, starych, doświadczonych - i młodych, pełnych ideowego wigoru. Nie było między nimi wielkich różnic, wówczas, w apogeum systemu stalinowskiego, Nosorożec był po prostu Nosorożcem.

Zarzucano mi nihilizm w traktowaniu dorobku nowej literatury, pochopne negatywne uogólnienia. Najbardziej jednak drażniła moja teza, że schematycznie pokrewny stylowo pseudoklasycyzmowi nie jest - jak oficjalnie zapewniano - "chorobą wzrostu", ale objawem starzenia się literatury, jej schyłku. Przypomina on pseudoklasycyzm Królestwa Kongresowego, czyli piśmiennictwa resztek Polski porozbiorowej pod panowaniem Rosji.

Nie jestem pewien, czy przewidywałem wówczas - jak wskazywało by to historiozoficzne porównanie - implozję Sowieckiego Imperium za życia naszej generacji. W skórze Lisa - czyli przestrzegając prawowiernego rytuału językowego, ale pasjonat prawdziwej literatury - przedzierzgnąłem się w młodego Lwa. Paradowałem z lwią grzywą... Dzisiaj nie bez zdumienia czytam uwagi historyków literatury, czy przypadkiem to nie mój pamflet pt. "Nowy Zoil, czyli o schematyzmie" nie rozpoczął "odwilży", i to w skali obozu.

Przez kilka lat kandydat Partii, do której wstąpiłem nie bez zamysłów wallenrodycznych, legitymacji członka ostatecznie nie przyjąłem, ale będąc jakby kandydatem na swojaka, korzystałem z zebrań organizacji partyjnej przy krakowskim Związku Literatów, aby dyskutować i ćwiczyć się w makiawelstwie. Kiedy nie zabieraliśmy głosu - jak wspomina Mrożek w swojej autobiografii - siadaliśmy z tyłu i szydziliśmy infantylnie z partyjnego ceremoniału. Chciano mnie pozyskać: rozmawiano ze mną na boku, szczerze, jak Nosorożec z Nosorożcem. W odpowiedzi nałożyłem maskę Lisa sfiksowanego, nie całkiem poważnego, chronicznie niedojrzałego. (Chwała ci, Gombrowiczu, mistrzu Gęby i Pupy, wielki pedagogu narodowy!). Takiego mnie tolerowano - podejrzliwie obwąchując i wzywając do porządku.

Ale lekkomyślnie nie zapanowałem nad moim Lwem Wewnętrznym, który ustawicznie we mnie powarkiwał.

Kiedyś na zebraniu, gdzie w tonie rutynowym, z głęboką partyjną troską, mówiono o niedomogach naszej literatury socjalistycznej oraz o przyczynach tychże - wygłosiłem, ku zażenowaniu towarzyszy, gniewną filipikę... O czym tu gadać, upadek literatury radzieckiej, tak różnorodnej jeszcze w latach 20., zaczął się od historycznego Zjazdu Pisarzy Radzieckich w Moskwie, w 1935 r., gdzie ustami starego Maksyma Gorkiego proklamowano realizm socjalistyczny jako jedyną, przodującą metodę artystyczną w dziejach ludzkości. Mówiłem też - co było totalnym tabu ideologicznym - o tzw. immanentnym złu ustroju socjalistycznego, w którym owszem, jak przyznawano, istnieje zło, ale je niechybnie wykorzenimy...

Aleście, kolego, odważni

Tego było za wiele. Wezwano mnie, wraz z egzekutywą mojej organizacji, przed komisję kontroli partyjnej Komitetu Wojewódzkiego w Krakowie. Moi koledzy literaci, nawet ci o skłonnościach rasowych Nosorożców, nie byli zbyt agresywni względem heretyka. Ubolewali, tłumaczyli, że młody, niedoświadczony, że chyba nie to powiedział, co chciał powiedzieć, acz - tu przechodzili na ton surowy - lekkomyślnie, niesłusznie i nieodpowiedzialnie. I że trzeba nade mną popracować ideologicznie.

- Czy to ścisłe, co notuje protokół, żeście się tak wypowiedzieli? - zapytał mnie, po odczytaniu dokumentu na głos, przewodniczący komisji w skórzanej kurtce, z oficerską torbą, w stylu bolszewickiego komisarza lat rewolucji. - Bo u nas - dodał - panuje praworządność i leninowskie normy życia partyjnego.

Frazeologia aparatczyków wówczas, w latach 1954-55, wyraźnie ewoluowała. Miało się ku końcowi stalinowskiemu światu...

Potwierdziłem, że owszem, to ścisłe, i zacząłem się spierać, że to przecie prawda.

Przerwano mi - towarzysze literaci ostro zareagowali, że dość tego, że lepiej będzie, jak się zamknę. W domyśle - dla mojego własnego dobra i reputacji naszej komórki partyjnej. Po czym komisja kontroli prowadziła - rozłożoną na głosy, w duchu "kolegialności" - rozmowę pouczającą mnie o słuszności nauk marksizmu-leninizmu, o wielkiej literaturze i kulturze Związku Radzieckiego, który jest dla nas wzorem i służy nam nieocenionym przykładem i braterską pomocą. Zarzucano mi, że mam drobnomieszczańsko-inteligenckie obciążenia, że nie znam życia, że oderwany jestem od ludu, walczącego z codziennymi trudnościami, w pocie czoła budującego socjalizm...

Udzielono mi partyjnej nagany z ostrzeżeniem. Na odchodnym powiedziano, że brak mi skromności, właściwej komunistom.

Wybełkotałem półgłosem:

- E pur si muove. [A jednak się kręci].

Czułem się Galileuszem przed sądem Inkwizycji.

- Aleście, kolego Ludwiku, odważni - szepnął mi do ucha już za progiem Julian Przyboś, wielki poeta, zuchwały twórca polskiej literackiej awangardy lat 20. i 30.

Byłem tym wysoce pochlebiony, bo Przyboś był już żyjącym klasykiem. Później osobliwym mi się wydało, że ten radykalny buntownik przeciw tradycjonalizmowi w sztuce, ze skłonnościami do chłopskich ruchów radykalnych, szepce mnie, młodemu narwańcowi, taką pochwałę na ucho, a nie wypowiada jej głośno? I on, ten wielki nowator poezji i myśli artystycznej, wkładał wówczas lisią maskę. Lis - nowator...

Odwilż, smutna pora

Z Janem Błońskim, Andrzejem Kijowskim, Konstantym Puzyną - głośnymi już wówczas młodymi krytykami - stanowiliśmy tzw. krakowską grupę krytyków. Znani byliśmy z naszych nieprawowiernych poglądów i zadziornych wystąpień. Naszym wyróżnikiem był nie tylko ów wspólny duch rewolty literackiej, ale i niezły poziom językowy naszej pisaniny.

Mimo iż występowaliśmy w skórach Lisów, zdarzało się, ze stosowano względem nas gwałtowny ton demaskatorski. Kiedyś, na wysokim szczeblu, posądzono nas o "przemytnictwo ideologiczne". Rugał nas publicznie doświadczony Lis-Nosorożec, Jerzy Putrament, a - wówczas o tym nie wiedziałem - badał osobiście nasze odchylenia partyjny szef od kultury, a zarazem w Biurze Politycznym człowiek odpowiedzialny za Bezpieczeństwo, Jakub Berman...

Szła jednak "odwilż", zbliżał się Październik. Tolerowano mnie. Publikowałem wówczas, zgodnie z moją kreacją Lisa-pomyleńca, cykl pamfletów pod nagłówkiem "Z notatnika szalonego recenzenta". Odwilż - jak konstatowałem - to pora smutna. Pora obrachunku. Chwila prawdy. Próba sił - dla wielu pisarzy, artystów. Czy sprosta się perspektywie majaczącej na horyzoncie wolności? Totalitaryzm ma też swoją wielką zaletę: równa wielkich i małych, i sprzyja temu, co później nazwane zostało ucieczką od wolności.

Jeden z moich ówczesnych pamfletów nosił tytuł "O trudnym kunszcie womitowania". Była to - w groteskowej formie kazania - zachęta dla pisarzy, aby uczciwie, do końca, bez litości dla samych siebie dokonali obrachunku. Nie tyle ze względów moralnych, ile z uwagi na autentyczność aktu twórczego, ze względu - że tak powiem - na własną higienę duchową, higienę twórczą. Aby dokonując obrachunku ze stalinizmem - z powszechnym niejako Nosorożcem zewnętrznym - zmagali się ze swoim Nosorożcem wewnętrznym, Nosorożcem w sobie.

Atakowałem tych, u których przejście od apoteozy do potępienia odbyło się raptownie, jakby nigdy nic, i chwalcy reżimu - co w poprzedniej epoce stanowiło figurę obowiązującą - z dnia na dzień przedzierzgnęli się w patetycznych sędziów i oskarżycieli. Godzi się - zalecałem - womitować nie monumentalnie, ale jak spocona mysz...

W pełni październikowej kulminacji wydarzeń, w krakowskim czasopiśmie "Życie Literackie", gdzie od lat pracowałem i publikowałem moje ezopowym językiem pisane teksty, ukazał się wstępniak redaktora naczelnego przeciw "wichrzycielom". Wichrzyciele ci - zdaniem autora - pragnęli tzw. drugiego etapu przemian, żywili perfidne zamysły obalenia ustroju socjalistycznego. Chodziło tu głównie o tzw. Komitety Rewolucyjne Młodzieży, która chciała stworzyć nową, nietotalitarną organizację stojącą w awangardzie przemian demokratycznych.

Oburzyło mnie, że taki antywolnościowy wstępniak ukazał się w moim macierzystym piśmie, a do tego - jak się okazało - cichcem, bez wiedzy zespołu redakcyjnego. Napisałem zwięzły protest czy votum separatum - zbierałem w redakcji podpisy redakcyjnych kolegów. Podpisali się niemal wszyscy.

Kiedy jednak - z opóźnieniem - szef pojawił się w redakcji, wyraził wolę indywidualnej rozmowy z każdym. Z wyjątkiem mnie. Po czym wszyscy sygnatariusze swoje podpisy wycofali.

Nie było mowy o tym, aby moje oświadczenie, z moim wyłącznie podpisem, ukazało się w piśmie. Opublikował je nazajutrz jeden z miejscowych dzienników.

Zgromadzenie Lwów

Niedługo potem odbył się słynny popaździernikowy Zjazd Walny Związku Literatów w Warszawie. Wydarzenie zapisane dumnie w annałach kultury narodowej. W głowach szumiała wolność, salę ogarniał wolnościowy rausz, jak to nieraz w ważkich chwilach dziejowych nad Wisłą. Potrzeba publicznej ekspresji tłumionych dotąd - acz przez wszystkich znanych - treści była niepowstrzymana. Oto można było zrzucić nawet skórę Lisa.

Było to zgromadzenie Lwów różnych generacji i artystycznej czy ideowej proweniencji. Grały temperamenty. Był to jakby Sejm Czteroletni - duchy twórców Konstytucji 3 Maja unosiły się nad naszymi głowami. Obrady nasze odbywały się o rzut kamieniem od miejsca, gdzie 200 lat temu historyczną Konstytucję uchwalono... Były też oczywiście wśród nas owe Nosorożce organiczne, ale obecnie przemienione. Występowały w roli doświadczonych, trzeźwych, rozważnych mężów stanu. Nie przesadzajmy - mówiły - pamiętajmy, że stanowimy część potężnego obozu socjalistycznego. I choćby dla racji stanu musimy ograniczać nasze postulaty, zaprzestać jałowego marzycielstwa i czczego gadulstwa, które rani naszego sojusznika, potężny bratni kraj. Inaczej może nas spotkać los Węgrów, których bratnia armia radziecka właśnie doprowadziła do rozsądku.

Na zjeździe wybrano nowy zarząd główny z uwzględnieniem pracowicie wynegocjowanej quoty dla kolegów partyjnych oraz tych z doświadczeniem organizacyjnym.

I ja tam z gośćmi byłem - a przy wyborach naszego zarządu spotkał mnie nieoczekiwany zaszczyt: wybrano mnie do komisji kwalifikacyjnej Związku. Znalazłem się tam obok głośnej katolickiej pisarki Zofii Kossak-Szczuckiej oraz wybitnego antysocrealistycznego krytyka Artura Sandauera, który w latach stalinizmu był w niełasce.

Mur był twardszy od Głowy

Mieliśmy zweryfikować w nowej sytuacji wszystkich członków ZLP. Z Sandauerem, z którym od lat spotykaliśmy się w odstawionych na boczny tor kręgach awangardy krakowskiej, rozumieliśmy się bez słów. Pojęliśmy naszą misję jako czystkę Związku z elementów koniunkturalnych, przyjmowanych na chybcika z uwagi na przynależność partyjną lub gorliwą - zwłaszcza na prowincji - postawę obywatelską, a bez statutowo przewidzianego dorobku twórczego. Sporządziliśmy całą listę osobników, miernot niegodnych należenia do szanującego się ZLP, traktującego serio swą rolę w kulturze.

Sandauer, sprawdzając pobieżnie teczki personalne, parskał, mruczał pogardliwie swoim basem i odkładał na bok papiery koniunkturalnych grafomanów. Słowo grafoman było jego zawołaniem bojowym.

Czułem się ni to onieśmielony, ni to podekscytowany: po raz pierwszy w życiu to ja byłem z urzędu sędzią innych, a nie zagrożoną wyrokami innych - ofiarą.

Miłośnik poziomu, autentyczności, zwolennik wysokiej misji słowa, zmagałem się w sobie, aby być bez serca dla tych niegodnych reprezentowania fachu - fuszerów, wśród których byli nie tylko paskudni karierowicze i mętne typy, ale zwykłe niezguły i życiowe niedojdy, grafomani dobrej woli.

Zarząd główny, z prezesem Słonimskim, czcigodnym liberałem na czele, bardzo był niezadowolony z naszych radykalnych - czy wręcz inkwizycyjnych? - poczynań. Mieliśmy też opozycję z dobrego serca pośród nas. Pani Kossak-Szczucka, pisarka związana nadto z PAX-em, niezbyt przychylnym antytotalitarnym przemianom, z elegancją wielkiej damy hamowała nasz zapał. Tym bardziej, że Sandauer, kapłan poziomu i nowoczesności, tak szeroko wymachiwał swoim antygrafomańskim mieczem, że ta czcigodna, ale tradycyjna pisarka mogła się czuć nieświadomie dotknięta.

Skończyło się na tym, że w ZLP, acz bez wątpienia istotna - odnowa była umiarkowana. Grała tu też niewątpliwie rolę litość wybitnych dla swoich osobiście użytecznych safandułów i totumfackich. Niekiedy też dawano do zrozumienia, że tego lub owego wydalać nie należy, dla szczególnych, chyba wyższych, racji politycznych. No bo może dobrze jest mieć swoich własnych ubeków, którzy - rozdarci - pracować będą na dwie strony...

W rezultacie moja buntownicza rola - rola człowieka czynu na arenie związkowej, nie zakończyła się powodzeniem. Tyle że po zakończeniu kadencji, dla zadośćuczynienia, przyznano mi miesięczne stypendium do Paryża.

W listopadzie 1956 r., wróciwszy do Krakowa z owego historycznego zjazdu pisarzy, zastałem w domu list z wymówieniem z pracy w redakcji. Redaktor naczelny, twardy chłop z komunistycznej partyzantki w czasie wojny, sprytny Nosorożec-jąkała, ukarał mnie za moją próbę zorganizowania kontrrewolucji - przeciw szefowi. W redakcji nikt nie wystąpił w mojej obronie.

Tak więc poniosłem klęskę. Zostałem, by tak rzec, rozbitkiem czy bankrutem Października '56.

Niebawem moją zjadliwą książkę, zawierającą dawne i nowe pamflety i szkice, skonfiskowała cenzura. Zaczęła się na dobre "normalizacja" - w sosie poststalinowskim. Książka, mój debiut, nosiła tytuł "Głowa i mur". Mur oczywiście był twardszy od Głowy. Ale dzięki sympatiom w wydawnictwie pewna ilość egzemplarzy już wydrukowanych ocalały od auto da fé. Z uszczerbkiem dla należytego poczucia skromności rzekłbym, że moja "Głowa i mur" była pierwszym dziełem podziemnego obiegu, który w latach następnych stał się w Polsce praktyką powszechną...

Zaczyna się teatr

Zbieg okoliczności? Tajemne zrządzenie losu? Wola Opatrzności? Wyleciałem z pracy za oświadczenie w obronie zrewoltowanej, walczącej o głębokie reformy ustrojowe socjalizmu - młodzieży. Jednym z liderów tego ruchu był młody adept sztuki teatralnej z Krakowa, osobnik o rzeczywistej pasji i talentach człowieka czynu: Jerzy Grotowski. Wówczas tych dwóch faktów nie kojarzyłem: mojego protestu i działalności politycznej Grotowskiego.

Październik osiągnął swoje granice: racja stanu, nadal przodująca rola Partii. Płomienny trybun socjalizmu demokratycznego Grotowski przegrał swą batalię; zwyciężyli młodzieńcy twardsi, rozsądniejsi. I on, jak ja, został rozbitkiem październikowej fali. Minęła pora Lwów - najpierw w polityce.

On, jak się okazało później, zajął się, ze wzmożoną energią, swoim właściwym powołaniem: teatrem. Swój rewolucyjny élan i wolę mocy skanalizował wyłącznie w odnowicielskiej działalności teatralnego twórcy.

I ja, znużony sporami literackimi, które stały się dreptaniem w miejscu, przemieszczałem swój głód spełnienia na teatr...

W 1954 r. nadarzyła się dziwna okazja - młodego, obiecującego z pewnym prestiżem zaangażowano jako kierownika literackiego w krakowskich teatrach. Wówczas były one, dla lepszej politycznej kontroli, połączone w jeden kombinat, w skład którego wchodził także Teatr im. Juliusza Słowackiego, z zabytkowym gmachem w stylu wiedeńskiego Burgtheater, gdzie z początkiem wieku odbywały się historyczne premiery sztuk Stanisława Wyspiańskiego.

Poznałem teatr od kulis, uczestniczyłem w próbach, wgryzałem się, obserwując pracę reżyserów i aktorów, w metodę Stanisławskiego, jedyną wówczas oficjalnie uznawaną, przeto - i dla swego naturalizmu - niezbyt przeze mnie kochaną. Kolegami moimi byli natomiast głośni scenografowie kilku pokoleń: począwszy od reformy secesyjnej początku XX wieku poprzez awangardę lat 20. i 30. - do Tadeusza Kantora, wówczas tylko plastyka. Szydzili oni ze swej macierzystej placówki, która ich karmiła.

Co do mnie, trzymałem z nimi. Wtedy to scenografowie reprezentowali ducha teatru jako sztuki wyobraźni, przechowywali żywą pamięć nowatorstwa i rewolucji artystycznych wieku. Możemy ich wpisać do rubryki: artyści - wieczni rebelianci!

W teatrze - na stanowisku kierownika literackiego - wytrzymałem tylko rok. Uczyłem się pilnie - sztuka ta fascynowała mnie. Ale zorientowałem się, że mam przede wszystkim służyć za szyld. Nawet na repertuar - a był to niejako z urzędu mój rewir - miałem wpływ minimalny. Ja, zjadliwy krytyk, z duchem wiecznym kwerulantem w piersi, z ambicjami klerka, miałem zgodzić się na rolę figuranta, reprezentując z urzędu sprawę, która była mi obca? Wystosowałem list z wymówieniem, utrzymany w tonie aroganckim, i odczytałem go na radzie artystycznej, wśród krzywych uśmiechów gwiazd teatru, członków rady. I wyszedłem: nie pamiętam, czy trzasnąwszy drzwiami. Trzaskanie drzwiami należy niewątpliwie do fundamentalnych gestów człowieka zbuntowanego.

I po jakimś czasie znowu cud: w krakowskiej popołudniówce "Echo Krakowa" zaproponowano mi fotel recenzenta teatralnego. Na stanowisko to polecił mnie Sławomir Mrożek, który porzucał właśnie swą karierę recenzencką w "Echu", przygotowując się do podboju świata.

Z Grotowskim jak bankrut z bankrutem

Rzemiosło recenzenta traktowałem jak wysoką misję. Połknąłem widocznie, jak to się mówi w gwarze zawodowej, bakcyla teatru. W istocie, teatr jest zaraźliwy. W swej urodzie - i w swej nieurodzie. Nie jestem pewien do dziś, czy fascynację dla tej sztuki zawdzięczam jej urodzie, czy też nieurodzie.

Dość, że moją działalność recenzencką traktowałem bardzo serio. Ponad potrzeby czytelnika popularnej popołudniówki. Nie zawsze rozumiano, co pisałem - ale wychwytywano złośliwości, w które obfitowało moje pisanie. Nie znosiłem teatru tradycyjnego, instytucjonalnego; większość jego krakowskiej produkcji stała poniżej moich wymagań. Stałem się postrachem miejscowego światka teatralnego - i outsiderem fachu. Podobno nazywano mnie Robespierre'em...

Mojego ducha rewolty przeniosłem na teatr, który mając naturalne niejako skłonności do sztamp i konformizmu, był wdzięcznym polem dla młodego gniewnego w fotelu recenzenta. Osobliwą przyjemność stanowiło też przemycanie nieprawomyślnych niepokojów na łamy gazety, którą w Krakowie czytali wszyscy. We fryzjerni przy ulicy Wiślanej zostałem klientem honorowym, którego w lansadach odprowadza się do drzwi.

Tak, nie wiedząc jeszcze o tym, przygotowywałem się do partnerstwa z Grotowskim. Niewidzialna dłoń Przeznaczenia?

I oto wiosną 1959 r. zaproponowano mi objęcie małego teatrzyku na prowincji w Opolu. Po namyśle, postanowiłem scedować dyrekcję na początkującego reżysera krakowskiego Starego Teatru Jerzego Grotowskiego, a sam zostać jego prawą ręką pod mianem kierownika literackiego.

Spotkaliśmy się, dwaj rozbitkowie czy bankruci rewolty październikowej 1956 r.

Rozmawialiśmy poufnie, jak bankrut z bankrutem. I uknuliśmy spisek, mający na celu zrewolucjonizowanie sztuki teatru. Nie wiedziałem wtedy, że rewolta nasza okaże się - dzięki talentom Grotowskiego - płodna dla odnowy teatru światowego, punktem odniesienia dla ambitnych artystów na kuli ziemskiej, rozdziałem w historii XX-wiecznego teatru. Grotowskiego wymienia się dzisiaj jednym tchem obok słynnych reformatorów teatru minionego wieku: Stanisławskiego, Meyerholda, Brechta, Artauda.

Bryczesy, togi, dwór

Jedna z emblematycznych ikon reprodukowanych często w książkach z historii teatru przedstawia młodego człowieka z białą przepaską na biodrach, w pozycji na kolanach, z nagim torsem, otwartym ku przestrzeni, z twarzą promienną, z ekspresją jogina w zachwyceniu lub chrześcijańskiego, chrystusopodobnego świętego. To Ryszard Cieślak, aktor Teatru Laboratorium, w swej legendarnej roli Księcia Niezłomnego według Calderóna-Słowackiego, w inscenizacji Grotowskiego. Premiera - Wrocław 1965.

Ta barokowa sztuka hiszpańska, w transkrypcji wielkiego polskiego poety, jest jednym z emblematycznych dzieł nadwiślańskiego romantyzmu, mistyczną gloryfikacją oddania, męczeństwa, ofiary. Symbolem oporu.

Cytuję, co pisałem w programie do tego przedstawienia:

"Przedstawienie stanowi swoiste studium fenomenu niezłomności . Nie polega ona tu na manifestowaniu siły, poczucia godności i odwagi. Działaniom otoczenia, które w ujęciu teatru - patrzy na Księcia jak na dziwaczny, obcy stwór, stwór innego nieomal gatunku - przeciwstawia Książę jakby bierność i łagodność, zapatrzenie w wyższy porządek duchowy. Pozornie nie stawia oporu nieprzyjemnym manipulacjom osobników otaczających go; pozornie nie podejmuje polemiki z prawami ich świata.

Czyni więcej: nie przyjmuje tych praw do wiadomości. Ich świat, zapobiegliwy i okrutny, w istocie nie ma doń przystępu. Mogąc uczynić z nim wszystko - władając suwerennie jego ciałem i życiem - nie mogą zrobić mu nic. Książę, poddając się jakby z uległością niezdrowym zabiegom otoczenia, pozostaje niezawisły i czysty - aż do ekstazy. (...)

Ta szczególna, wyobcowana społeczność odziana jest w bryczesy, buty z cholewami oraz togi - na znak, że lubuje się w ostrym działaniu, a jednocześnie osądzaniu, zwłaszcza istot innego jakby gatunku. Inność tę podkreśla u Księcia biała koszula - naiwny symbol niewinności, czerwony płaszcz, który lada chwila może przemienić się w śmiertelny całun, oraz nagość - znak bezbronnej, ludzkiej tożsamości, która niczym, prócz własnego człowieczeństwa, w obronie swej nie rozporządza.

Stosunek społeczności do Księcia nie jest jednoznacznie wrogi. Jest to obcość, połączona z fascynacją, zawierającą w sobie możliwości odruchów sprzecznych - od gwałtu do adoracji. Ci sami, którzy Księcia zamęczyli, gruchają słodko i tęsknie nad jego ciałem: drapieżne ptaki przeistaczają się w synogarlice. Bohater zaś, wśród przeciwieństw i dokonywanych na nim zabiegów, kultywuje w sobie nieustające dążenie ku ekstazie. Wreszcie sam staje się jakby hymnem na cześć istnienia, wbrew temu, co szpetne i nierozumne. Ekstazę tę jednak niewiele dzieli od cierpienia, które bohater dlatego tylko przezwycięża, że oddaje się - jakby w szczególnym akcie miłosnym - prawdzie.

Przedstawienie jest paradoksalną próbą przezwyciężenia postawy tragicznej. Przez nieprzyjęcie wszystkiego, co ku tragiczności winno nieuchronnie popychać" ("Misterium Zgrozy i urzeczenia. Przedstawienia Jerzego Grotowskiego i Teatru Laboratonum", pod red. Janusza Deglera i Grzegorza Ziółkowskiego, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, Wrocław 2006).

W tym komentarzu do spektaklu nie wszystko - ze względów cenzuralnych - zostało wyjaśnione. Owa osobliwa grupa, odziana we współczesne bryczesy, togi sędziów i oficerskie buty - to dwór królewski. Dwór i władca - była to obiegowa metafora komunizmu. Ten Książę Niezłomny był także studium komunistycznej nomenklatury w stylu kremlowskim, z jej totalną władzą ideologiczną, polityczną, sądową, wojskową, skupioną w jednym ręku.

Widać tu w poszukiwaniach Grotowskiego i naszego Teatru Laboratorium aktualność doraźną, reakcję na rzeczywistość z jej aspektem politycznym włącznie. Jest ona obecna - ale jednocześnie przekraczana. Przechodzimy tu w sferę metafizyki, duchowości, esencji - bo ja wiem, jak to nazwać? Chodzi o poszukiwanie pełni istnienia jednostki ludzkiej we wszelkich okolicznościach, o jej spełnienie tu i teraz. Czyż zniewolenie człowieka jest tylko natury politycznej?

Chodzi o próbę dokonania "aktu całkowitego" w czasach Apokalipsy we wszelkich jej postaciach - płomienistej i szarej, wielkiej i małej, groźnej i lekkomyślnie wesołej. Uprawianie sztuki - jak dla Grotowskiego - może być ćwiczeniem duchowym, pozwalającym... Na co? Na ocalenie siebie? Na zbawienie? A może tylko na tworzenie arcydzieł?

Wymaga to także umiejętności posługiwania się łyżką. Jak powiada przysłowie: aby jeść z diabłem zupę, trzeba mieć długą łyżkę. Konformizm, o którym mało tu mówiłem, to chłeptanie z diabelskiego kotła - jak pies, z mordą w naczyniu.

Czy akt twórczej niezawisłości to rewolta? Jest to na pewno powiedzenie - nie.

Czy rewolta to przywilej młodości?

Wyobraźcie sobie zbuntowanego starca! Powiedzą o nim po prostu: ten stary zrzędzi.

***

Odczyt Ludwika Flaszena "Konformizm i bunt w kulturze polskiej w okolicach 1956 roku", wygłoszony w Bibliotece Polskiej w Paryżu 4 października 2007 r.

Tekst wygłoszony w języku francuskim. Tytuł i śródtytuły od redakcji "Gazety"

Ludwik Flaszen - ur. w 1930 r. Krytyk, pisarz, człowiek teatru. Współpracownik Jerzego Grotowskiego, współzałożyciel i kierownik literacki Teatru Laboratorium (w latach 1980-82 jego dyrektor). W 1951 r. zainicjował dyskusję o schematyźmie literatury socrealistycznej, po 1956 krytykował uproszczenia w rozliczaniu stalinizmu. Od 1985 r. mieszka w Paryżu, prowadzi warsztaty aktorskie we Francji i innych krajach, reżyseruje. Należy do komitetu honorowego obchodzonego obecnie Roku Grotowskiego. Autor m.in. książek: "Cyrograf" (1971, 1974, 1996), "Teatr skazany na magię" (1983) i "Teatr - sztuka antraktu" (2003)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji