Artykuły

Ofiara dla Boga

"Klątwa" w reż. Łukasza Kosa w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze we współpracy z Teatrem Nowym w Łodzi. Pisze Monika Wasilewska w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Jeśli ktoś od czasów liceum ma alergię na patriotyczne inklinacje Stanisława Wyspiańskiego, powinien obejrzeć jego "Klątwę". Ale nie w Teatrze Nowym, gdzie jakimś cudem Łukasz Kos z ciekawego, pojemnego tekstu zrobił nieznośnie nudne przedstawienie.

Dramat "Klątwa" idealnie przekonuje do twórczości Wyspiańskiego. Zwłaszcza tych zniechęconych czytaniem jego szkolnych lektur.

Prosta, inspirowana faktami historia wiejskiej dziewczyny, żyjącej z księdzem, jak klasycystyczna tragedia, otwiera wiele dróg interpretacji. Bo jest tu uniwersalna opowieść o winie, przeznaczeniu, ofierze, bunt wobec ciemnoty, niepokorna refleksja na temat religijności. Jakimś cudem jednak Łukasz Kos, reżyser bezsprzecznie utalentowany, zrobił na tym ciekawym tekście nieznośnie nudne przedstawienie. Wszystko, co u Wyspiańskiego tli się, wołając o zdecydowane podsycenie, w jego inscenizacji zostaje bezpowrotnie zduszone.

Przebudowaną scenę pokrywają surowe drewniane europalety. Ogniem na ofiarnym stosie są zapalone jarzeniówki. Rzucone w płomienie dzieci Młodej nie istnieją - znaczy je tylko gest matki. Kos dąży do osiągnięcia pewnej hiperteatralności: namnożenia czystych znaków, niezmąconych emocją, chłodnego, quasi-rytualnego porządku. W trakcie kilku pierwszych scen Młoda, siedząc na środku. jak w transie obmywa sobie nogi. Wokół niej jednostajnym krokiem krąży Ksiądz. Widać, że o coś tu chodzi, że w tym prowokująco zwolnionym rytmie jest jakaś zasada. Ale jaka i do czego ma prowadzić - nie wiadomo. A po 40 minutach nie chce się już zgadywać. Na pomysłach inscenizacyjnych Kosa "Klątwa" traci całą dynamikę i przejrzystość. Nie sposób powiedzieć z jakiego "klucza" reżyser przeczytał tekst i co chciał nim powiedzieć, jak definiuje pojęcia grzechu, winy, poświęcenia, jak rozumie sens dramatu. Proponuje jakiś odprysk rytuału, jakąś walkę z klasycznie pojętą teatralnością, ale efekty są nijakie.

Jedynie konsekwentny, choć ledwie muśnięty, może być historyczny cytat. Przez środek widowni Thomas Harzem przerzucił pomost. Na jego szczycie wyrasta gigantyczny krzyż z czerwonych lamp. W pomyśle na scenografię i kontrkulturowych, obrzędowych fascynacjach można by rozpoznać echo głośnych "Dziadów" Konrada Swinarskiego. Do historii przeszła wówczas Wielka Improwizacja - Konrad rzucał wyzwanie Bogu, a wokół niego chłopi wcinali jajka na twardo. W łódzkiej "Klątwie" Młoda przygotowuje się do całopalnej ofiary, a w tym czasie wieśniacy raczą się wódką, pitą z gwinta. Bo jej poświęcenie dla Boga z jarzeniówek nie ma sensu. Podobnie, jak nasze siedzenie na tym spektaklu.

Osobny problem to aktorzy. Jeśli ktoś nie przeczyta wcześniej dramatu, będzie miał spory problem. Właściwie może nie wychodzić z domu. Chyba że ma ochotę przez dwie godziny cierpliwie wyławiać dźwięki z aktorskiego bełkotu do mikroportów i liczyć, że jednak zrozumie cokolwiek z tekstu, do którego nie na darmo dołącza się słownik gwary z ponad 180 pozycjami. Oto próbka z pierwszej strony: "Imajcie motyk! - Cóż to? Tela dzisiok skopane? Marnotrawce! Leda psom braty, darmolęgi!". I w tym stylu - cały dramat. Szeleszczeniu do mikroportów towarzyszą jeszcze intrygujące zabiegi dźwiękowe: np. jeden aktor mówi, a drugi w tym czasie lamentuje białym śpiewem. A widz zastawia się czy słuchać pierwszego, drugiego, a może raczej policzyć, ile reflektorów ma Nowy w nadsceniu. W końcu okazja siedzenia na plecach dużej sceny nie zdarza się codziennie. Co znaczy, że jednak istnieją powody, dla których warto wybrać się na ten spektakl.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji