Artykuły

Co nam zostało tych lat?...

OD dłuższego już czasu toczy się na naszych scenach powolny proces weryfikacji awangardy. Niby nic dziwnego; każde dzieło dramatyczne sprawdza się w oczach kolejnego pokolenia widzów. Dzieje się tak nie tylko z tzw. awangardą, ale i z Wyspiańskim. Dzieła awangardy (tj. tego pokolenia pisarskiego, które w latach dwudziestych wprowadziło do sztuki nowe założenia formalne i usiłowało w oparciu o nie opisać świat) przeszły jednak osobliwe koleje. Przede wszystkim w znakomitej większości nie były realizowane za życia autorów. Nikt - praktycznie - o nie nie stał. Dlatego proces ich weryfikacji tak straszliwie się przedłużał. Poza tym - było tych utworów mało. Jeśli nie liczyć Witkacego - dramaturgia stanowiła niejako nurt uboczny poszukiwań twórców, zaliczanych do tej formacji literackiej.

Okres, w którym działała również nie sprzyjał ani sztuce intelektualnej (a za taką niewątpliwie uchodziły-ówcześnie awangardowe), ani tym mniej politycznym treściom, które poszczególni autorzy uważali za istotne, nowe, immanentnie przy tym splecione z poszukiwaniami formalnymi.

Zresztą na dobrą sprawę - nigdy nie było warunków, by ich dramaty - zarówno Witkacego, jak Peipera, czy Jasieńskiego - rozbrzmiały pełnym głosem. Nawet po wojnie. Dla jednych było już za późno, aby w pełni ocenić ich odkrywczość intelektualną (casus Witkacy), dla innych ciągle za wcześnie, bo nie mieściły się w ramach nowych kanonów formalnych, a politycznie wydawały się wciąż "niedostosowane".

"Bal manekinów" Jasieńskiego, wystawiony ostatnio w warszawskim Ateneum może tu służyć za przykład bez mała kliniczny. Jest to świetne, stylowe, pełne smaku i swoistego wdzięku przedstawienie komedii, której sens nie całkiem zwietrzał. Podkreślam - ogólne treści, nie zaś konkretnie określony adres drwiny autora.

Jasieński przeciwstawił manekiny ludziom. Zwyczajne krawieckie manekiny wyposażył w ludzkie uczucia, ich motywy postępowania wydają się nieporównanie bardziej zrozumiałe i bliskie, niż "żywych" ludzi, których - w komedii - znamionuje automatyzm reakcji i schematyzm myślenia, a więc cechy manekinów. Przeciwstawienie owo posunął do absurdu: stwierdził, że nic się nie zmieni jeśli pozamieniać głowy ludzi i manekinów. Wprowadza leadera politycznego w towarzystwo manekinów i każe intruzowi ściąć głowę, po czym nakłada je na barki któregoś z manekinów i wprowadza na przyjęcie możnych tego świata, jego "właścicieli". I rzeczywiście, nic się nie zmienia, jeśli nie liczyć tego, że manekin okazał się uczciwszy od swego ludzkiego pierwowzoru: otrzymane od fabrykantów łapówki przekazuje na fundusz strajkowy.

Wszystko to jest zabawne, chwilami niepokonanie śmieszne. Ale widzowi, który co nieco zachował w pamięci (a i chyba temu, który dziś interesuje się tamtym okresem historii) robi się przykro. Bo Jasieński chciał zdyskredytować socjal-demokrację i konkretnie w nią mierzył, pomawiając ją o przekupstwo i grę polityczną, która szła na rękę warstw rządzących. Pisał on swój "Bal" w 1931 roku, tuż po powrocie z Paryża. Obserwacje ówczesnego życia politycznego Francji, korupcja ministrów, afery, wszystko to stanowiło dostateczny materiał, by zadrwić sobie z burżuazyjnego społeczeństwa. Ale argumentacja, której Jasieński użył w swojej komedii stała się rychło oficjalnym sloganem politycznym, pogłębiającym w ogóle sztuczne linie podziału w łonie samej klasy robotniczej. Była to obiektywnie rzecz biorąc - woda na młyn rozwielmożniającego się faszyzmu.

Takie myślenie znamionowało w jakiś sposób ówczesną lewicę, w leaderach życia politycznego okresu międzywojennego widziała kukły, poruszające się za pociągnięciem sznurka przez anonimowe siły istotnych władców świata. Nie było to myślowo odkrywcze, ot salonowa filozofia. A ile to później narobiło szkód, ile pociągnęło za sobą ofiar - nikt nie policzy.

Dziś jest to już tylko relikt historyczny, dokument epoki, utkany w świetną komedię, która - realizacją Janusza Warmińskiego i świetnym wykonaniem głównej roli przez Mariana Kociniaka - zapewniła sobie miejsce w repertuarze teatru polskiego.

Przypadek sprawił, że kilka dni po premierze "Balu" oglądałem nagrodzony na festiwalu wrocławskim monodram Wojciecha Krzyszczaka, oparty o "Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca" Erenburga. Ta sama epoka (powieść Erenburga powstała w 1928 roku, pisał ją również między Paryżem a Moskwą, jak Jasieński swój "Bal manekinów"), podobne założenia formalne, przynależność do tej samej awangardowej fali, na której znajdowali się Picasso, Leger, Chagall, Apollinaire. Nie najgorsza kawiarnia artystyczna.

Erenburg jest w "Lejzorku" ironiczny, chwilami drwiący, nieporównanie bardziej przenikliwy od Jasieńskiego. Kpi z "modnych" w Homlu autorów, polemizuje z "nowymi" kierunkami artystycznymi, wyśmiewa lizusowski oportunizm. Jego ironia przechodzi w autoironię. Krzyszczak usiłuje nic nie "zgubić", nie zatrzeć żadnej z tych cech, ale w jego ujęciu nad wszystkim unosi się lekka mgiełka poezji. powiedziałbyś, że jego teatrowi patronuje malarstwo Marca Chagalla z pierwszego surrealistycznego okresu, gdzie więcej poezji, niż humoru, więcej wyrozumiałości, niż przenikliwości. Lejzorek Krzyszczaka jest śmieszny śmiesznością Chaplina, w której na dnie znajduje się zawsze jedna drobna łza.

Jest to bardzo piękne przedstawienie. Tym bardziej ujmujące, że osiągnięte prostymi środkami; nie ma tam nic zbędnego. Opowiada zaś o świecie, który ostatnia wojna starła z powierzchni ziemi. Znów więc relikt historyczny, którego ślad zachowała już tylko literatura. Piękna realizacja Krzyszczaka ratuje ten świat od zapomnienia. Warto to przedstawienie upowszechnić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji