Śmiać się czy płakać
- Grając w tej sztuce, z początku patrzyłam na nią jak tłumacz, później, na szczęście, zdążyłam się od niej zdystansować - mówi MARTA KLUBOWICZ, aktorka i tłumaczka "Kury na plecach", której premiera odbędzie się w Teatrze Na Woli w Warszawie.
Janusz R. Kowalczyk: Jak doszło do pani debiutu translatorskiego?
Marta Klubowicz: Pracowałam w Niemczech, grając Solwejgę w "Peer Gyncie" Ibsena w inscenizacji Freda Apke. W Koszalinie ten sam reżyser obsadził mnie jako Mefista w "Fauście" Goethego. Kiedyś dał mi do czytania "Kurę na plecach". Sztuka nie była jeszcze skończona, ale tak mi się spodobała, że od razu zaczęłam ją tłumaczyć. Bez gwarancji, choć z wiarą, że uda się ją wystawić.
Autor mówił o zmianach podejmowanych podczas prób. Czy pani praca przez to się nie przedłużała?
- Owszem, powiedziałam mu nawet, iż następnym razem zacznę tłumaczyć, jak mi przysięgnie, że postawił ostatnią kropkę. Ale ta potrójna praca nam się w sumie opłaciła. Podczas prób pewne partie tekstu okazały się zbędne, inne wymagały poprawek, doszły nowe fragmenty. Grając w tej sztuce, z początku patrzyłam na nią jak tłumacz, później, na szczęście, zdążyłam się od niej zdystansować. Kiedy jako aktorzy szukaliśmy tropów interpretacyjnych, pytaliśmy reżysera, o czym myślał w poszczególnym fragmencie w czasie pisania. To świetna okazja móc w ten sposób porozmawiać z autorem.
Kim jest grana przez panią postać?
Pani Kobalt to gospodyni domowa, tkwiąca w fatalnym związku małżeńskim. Jedyną rzeczą, której się naprawdę poświęca, są hodowane w ogrodzie róże. Jest też grafomanką piszącą okropne wiersze. Wyrosła w mieszczańskim porządku, ale marzy o czymś innym. W końcu nadejdzie noc, która wszystko zmieni.
Z jaką reakcją widzów spotkały się przedpremierowe pokazy?
Dokładnie taką, jaką sobie wymarzyliśmy. Na początku publiczność jest zaskoczona niecodzienną konwencją. Szybko ją jednak łapie. Ludzie śmieją się i wzruszają do łez. Bo to bardzo śmieszna tragedia i bardzo poważna komedia.
Na zdjęciu: Marta Klubowicz.