Artykuły

Deja vu

Przez trzy, może pięć minut, "Ro­dzina" w Słowackim mami bły­skiem międzywojennego teatral­nego werniksu, po czym wielkie entree Pani Alicji Woźniak wyjaśnia wszystko. W rozczłapanych kapciach, z niemowlęcym czepeczkiem na gło­wie, wkracza oto na scenę niema służą­ca, domowe nosidełko do tac i samo­warów. Wchodzi, rozstawia filiżanki i wychodzi. Pusta taca lśni, coś jakby w promieniach zachodzącego słońca... Czar werniksu pryska. Na powierzch­nię wyłazić zaczynają mozolne szwy "Rodziny". A ściślej - ich brak.

Pani Alicja Woźniak nie jest aktor­ką. Alicja Woźniak jest legendarną kra­kowską inspicjentką, w środowisku pieszczotliwie zwaną Lilą, w porywach euforii zaś - Lilią Scenedą. Lilia Sceneda opuszcza więc scenę, ale pozosta­wia niepokój. W widzu narasta uczu­cie, że to, co widział - widział już kie­dyś. Powolutku rozkwitać zaczyna ogólne deja vu. I rzeczywiście. Nie spo­sób ukryć, że stąpająca po scenie Alicja Woźniak jest identyczna z Alicją Woź­niak, prywatnie spacerującą po Plan­tach. Stajemy się czujni.

Kogóż przypomina, drapaniem czo­ła precyzyjnie puentujący ważkie bon moty Jerzy Goliński? Jego aktorstwo, skupione na dynamicznych trzepotach dłoni i surowym, bezlitośnie kontrolu­jącym reakcje publiczności falowaniu wspaniałych, wysokopiennych brwi - czym jest w gruncie rzeczy? Tym, co zwykle - graniem odwiecznymi chwy­tami Golińskiego. Goliński jest nie­zmienny. Jego Tomasz Lekcicki w "Ro­dzinie", od jego Prospera w niegdysiej­szej "Burzy" nie różni się niczym istot­nym. A przestraszone, ciche - jak skrzywdzona przez los szara myszka - niewieście nieszczęście? To ulubiony przez Urszulę Popiel ludzki typ, niniej­szym wcielony - tak się złożyło - aku­rat w Lucysię, siostrę Lekcickiego. Ma­rysią, sceniczną córką Golińskiego, okazuje się tak zwane węzłowisko ta­jemnic szalenie tajemniczej blond pięk­ności, czyli sprawdzona specjalność Marty Konarskiej. Znamy. Sprytny, zwinny, rzutki finansowy i życiowy "kozaczek" to, rzecz jasna, Feliks Szajnert, tym razem jako Żydek Rosenberg. Również znamy. A Wojewoda - czyli wspaniały twardziel o greckim profilu i głosie jak dzwon? Oczywiście wiemy - wciąż ten sam Ryszard Sobolewski! I dalej: taką Lebensonową, byłą ko­chanką Lekcickiego, kobiecością kutą na cztery nogi, dowcipnisia z tenden­cjami do dezynwoltury, siostrą-łatą, co to można z nią konie kraść, mogła być tylko Anna Tomaszewska. I była. Jak zwykle taka - i jak zwykle świetna. Kaczulska Agnieszki Schimscheiner nie mogła okazać się inna, albowiem Agnieszka Schimscheiner od zawsze pokazuje mi­strzowską wręcz fuzję litego ogranicze­nia prowincjuszki z rozmachem sto­łecznej dyskobolki. A jeśli od zawsze, to czemu niby nie w "Rodzinie"? No właśnie... Wreszcie chłop Czesława Wojtały - tutaj jako Chłop II - typ, przy którego niebywałej wirtuozerii powin­no się milczeć, chłop doskonały, bez­względny wzorzec, Boryna par excellence. Znamy, znamy. I podziwiamy.

Na dobrą sprawę - cóż w tym złego, że każdy sobie własnego typka skro­bie? W sumie - nic. Dramat zaczyna się, gdy owe ludzkie typy, formy do wynajęcia, pozostawić samopas. Wte­dy właśnie zaczyna się smutne odgrze­wanie staroci. Aktor, obarczony wolno­ścią, nade wszystko nie lubi stwarzać sobie problemów. Gra więc znaczony­mi kartami. Szuka utartych ścieżek, wypatruje własnych śladów, by wrócić po nich do samego siebie w poprzed­niej premierze, w premierze przed po­przednią premierą - i tak dalej. Rodzi się rutyna o posmaku niebezpiecznie tingel-tanglowym. Aktor gra w ciemno. Wsuwa się - niczym w doskonale uszy­ty futerał - w najlepsze swe momenty z przeszłości. Sięga po sprawdzone ge­sty, łapie się wypróbowanych intonacji, żongluje wiernymi sobie scenicznymi chwytami. Słowem - ożywia typa, któ­ry mu najlepiej leży. I taka - niestety jest "Rodzina", rzecz świeża niby, a przecież jakby już gdzieś widziana... Nowy tekst w starych aktorskich deko­racjach. Czyli wciąż to samo. Monoton­nie i bez pudła odgadujemy dalsze cią­gi aktorskich kreacji.

Na domiar złego sama sztuka Słonimskiego jest tyleż nowa, co bardzo stara. Trochę już dziś trąci myszką przydługa opowieść o międzywojennym, podupadającym polskim dworze, w którym stary szlachcic, młody nazista, młody komunista i Żyd w średnim wieku, międlą wynikający z ich spotka­nia temat jak najbardziej oczywisty. Szukają mianowicie dobrych odpowie­dzi na tajemnicę istnienia. A - jak po­wiada w programie Tadeusz Nyczek - jedną z najciekawszych i najważniej­szych (...) jest to, że ludzie rodzą się różni, że tak wielu z nich usiłuje z tych różnic zrobić oskarżenie przeciwko in­nym. A przecież jesteśmy jedną rodzi­ną". Koniec cytatu.

I pewnie dlatego Marcin Kuźmiński w roli młodego nazisty Hansa, na tle aktorskiej rodziny w "Rodzinie" pre­zentuje się jak czarna owca. Nie dość, że nie sięga po stare narowy, to na do­datek konstruuje swego Hansa - ludzki typ przecież - jakby na świeżo. Tu i te­raz, od początku do końca przed nami. Śmie prezentować stary tekst w no­wych aktorskich dekoracjach. W klu­czowym momencie komunikuje nam chuligańską gwarą taką oto rewelację: zesromy się, a nie domy się! A fe, Panie Kuźmiński. A fe!!!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji