Powiało grozą. Kompromitacje artystyczne w Krakowie.
Źle kończy się rok na krakowskich scenach. Dla renomowanych instytucji - Teatru im. Słowackiego i Starego Teatru lepiej byłoby, gdyby "Rodzina" w reż. Jerzego Golińskiego i "Peer Gynt" przygotowany przez Marka Fiedora w ogóle nie ujrzały świateł rampy.
Nieco zapomnianą komedię Słonimskiego odkrył dla teatru w ubiegłym roku Kazimierz Kutz. Jego telewizyjne przedstawienie przypomniało o istnieniu sztuki, która przez lata komunizmu nie mogła zaistnieć w polskim teatrze ze względów cenzuralnych. Wprost mówi się tu o uzależnieniu od Związku Sowieckiego, o rasizmie i fobiach antyżydowskich. Spektakl Kutza udowodnił wielkie walory sceniczne utworu, uwypuklił jego śmieszność, ale ukazał też nostalgiczną, pogodną nutę.
Przedstawienie Jerzego Golińskiego w Teatrze im. Słowackiego jest karykaturą tekstu Słonimskiego. Spektakl oglądałem tydzień po premierze, mając wrażenie, że uczestniczę w pierwszej próbie sytuacyjnej. Nie ma bowiem mowy o jakiejkolwiek reżyserii. Nie sposób poznać, jakie relacje łączą bohaterów. Trudno mówić o przygotowanych, zamkniętych rolach aktorskich. Całość tonie w lawinie niedorzeczności.
Całkowicie zaprzepaszczono cały komizm "Rodziny". Najchętniej ogrywanym żartem jest kwestia jednej z postaci o tym, że ktoś ma "mały interes". Na tym poziomie sytuuje się humor inscenizacji. Co chwila pojawiają się erotyczne sugestie - Hans (Marcin Kuźmiński) rozmawiając z Marysią (Marta Konarska) ni stąd ni zowąd łapie ją za biust... Przedstawienie w Teatrze Słowackiego przypomina więc niepohamowaną feerię dowcipów w stylu bawarskim. Tymczasem siłą literackiego pierwowzoru jest lekkość komizmu słownego i sytuacyjnego.
Spektakl staje się absolutnym zaprzeczeniem wszystkich zalet sztuki. Nie mogą dojść do głosu polityczne treści, problem upadku hrabiowskiej rodziny bohaterów i najważniejsza sprawa krytyki rasowych uprzedzeń i wyszydzenie zacietrzewienia Hansa, który sam okazuje się dzieckiem żydowskiego młynarza.
Winą za to trzeba obarczyć aktorów i reżysera. Ta "Rodzina" może służyć młodym twórcom jako idealny przykład bezsensownej, krańcowo źle dobranej obsady. Główną rolę hrabiego Lekcickiego gra sam Goliński, odbierając postaci cały jej czar i śmieszność. Nie istnieje ciotka Lucysia Urszuli Popiel, bez celu snująca się po scenie. Szczyt złego smaku osiąga Marcin Kuźmiński w roli Hansa. Swój rzekomy dramat ukazuje wrzeszcząc i miotając się. Wszystko to powoduje, że przedstawienie trzeba uznać za produkcję wręcz skandaliczną. Ibsenowskiego "Peer Gynta" przygotował na Kameralnej , Scenie Starego Teatru Marek Fiedor. Osoba twórcy, który wcześniej zrealizował wysoko ocenionego "Don Kichota" w Starym i "Mewę" w Teatrze Polskim we Wrocławiu oraz gwiazdorska obsada zwiastowały wydarzenie artystyczne. Zamiast sukcesu obejrzeliśmy jednak kompletne nieporozumienie. Jedno z najważniejszych dzieł w kanonie światowej dramaturgii straciło całą głębię myśli i intelektualną niejednoznaczność. Trudno powiedzieć o czym traktuje przedstawienie Fiedora. Tytułowa rola mogła być wymarzona dla Krzysztofa Globisza. Jego Peer jest jednak człowiekiem całkowicie bezrefleksyjnym. Trudno uwierzyć w jego rozterki, poznać powody życiowych decyzji, odczuć trud poszukiwania odpowiedzi, kim jest bohater dramatu.
Chybiony okazał się pomysł, symultanicznego prowadzenia akcji. Postaci nie biorące w niej udziału pozostają na scenie całkiem bezczynne. Niezamierzenie śmieszne staje się czekanie Solwejgi (Dorota Segda) na walizce, Aasa Anny Polony najpierw długo siedzi na łóżku, a potem po prostu kładzie się spać, a sceniczne wydarzenia toczą się dalej.
Nieudana, mało funkcjonalna jest scenografia Małgorzaty Szczęśniak, zaś muzyka Zygmunta Koniecznego niebezpiecznie przypomina kantaty z Piwnicy pod Baranami, absolutnie tu nie na miejscu.
Krytykowanie Starego Teatru ostatnio stało się modne. Długo nie poddawałem się tym malkontenckim nastrojom. W tym sezonie obejrzałem jednak trzy z czterech premier tu wystawionych. Dowodzą one, niestety, że bicie na alarm jest jak najbardziej uzasadnione.