Artykuły

Staroświecka "Rodzina"

Młodzież, która w szkole przerabia poezje Antoniego Słonimskiego na tę komedię pójdzie. Ci, którzy czytali wydany niedawno "Gwałt na Melpomenie" na "Rodzinę" pobiegną. Choćby dlatego, aby sprawdzić, jak najzłośliwszy i najbardziej bezlitosny z polskich krytyków teatralnych sprawdził się po drugiej stronie rampy. I nie potrzeba Sybilli, aby wywróżyć - pierwszym: dobrą zabawę, drugim - rozczarowanie...

Co ze sztuk Antoniego Słonimskiego (napisanych w latach dwudziestych i trzydziestych) przetrwało? O młodzieńczej, alegoryczno-społecznej "Wieży Babel" - choć niegdyś wystawiał ją Schiller - mało kto w ogóle pamięta. Trzy komedie satyryczne ("Murzyn warszawski", "Lekarz bezdomny", przypomniany w 1981 roku przez "Dialog" i "Rodzina"), które przed wojną cieszyły się sporym powodzeniem, dziś grywane są rzadko i traktowane raczej jako filologiczne ciekawostki, niż repertuarowe odkrycia. I chociaż - sądząc po reakcjach widzów na premierze "Rodziny" - wciąż jeszcze budzą wesołość, to jednak śmiech, jaki sztuce tej współcześnie towarzyszy, ma odmienny, niż kiedyś ciężar gatunkowy. To, co było pół wieku temu szyderstwem, złośliwością, zuchwałą satyrą społeczną, dziś epatuje zaledwie dowcipem, bon motem, rzetelnością roboty. Zbyt silnie związana z określonym systemem politycznym, z realiami społecznymi (aby docenić śmiałość i aktualność, wątku hitlerowca Hansa pamiętać trzeba, że sztuka wystawiona została po raz pierwszy w roku 1933) - zestarzała się "Rodzina" gwałtownie i beznadziejnie.

Patrząc historycznie - można zrozumieć, że budziła emocje, oglądana w roku 1984 jest tylko bladym cieniem samej siebie, nieledwie - cytując Słonimskiego - owym naczyniem nocnym, co to "Lekkie, ma połysk, ale usiedzieć już na tym nie sposób". Bo też i perypetie hrabiego - donżuana, zwariowanego wynalazcy, z domniemanymi i prawdziwymi naturalnymi synami (hitlerowiec okaże się potomkiem żydowskiego młynarza i niespodziewanie odkryje w sobie "duszę słowiańską", zaś sowiecki komisarz o pochodzeniu słusznym klasowo owocem miłości arystokraty i żydowskiej handlarki), przyprawione drwiną z totalitaryzmu i antysemityzmu, z endencji i mocarstwowości, które kończą się pochwałą życia sielskiego i pełnego wszelakich starodawnych cnót - ukazane na scenie prezentują się szalenie staroświecko, bez zjadliwości, są zaledwie wesołe i poczciwe.

I tak tę sztukę (reżyseria Wiesław Rudzki, scenografia Jolanta Bojanowska-Kunkel) przyjmuje publiczność bydgoskiego Teatru Kameralnego, szukając w niej tego, co farsowe, pieprzne, ostro zarysowane politycznie, aluzyjne. Reszta, a więc to, co jest w "Rodzinie" z komedii satyrycznej czy psychologicznej: jasność myśli, trafność i ostrość obserwacji - nie mając punktu odniesienia w realiach współczesnych - umyka uwagi, staje się dla teatru i widza nieznośnym, niepotrzebnym balastem.

Ta dwugatunkowość sztuki postawiła reżysera przed trudnym pytaniem. Jak właściwie tę "Rodzinę" wystawić? Czy jak farsę, mnożąc efekty bez baczenia na prawdopodobieństwo? Czy jak komedię, w założeniu realistyczną, o pewnym stopniu sublimacji dowcipu? I czy wówczas temat i sposób jego ukazania staną się dostatecznie nośne? Dylemat rozstrzygnięto na korzyść farsy. Można było zatem przypuszczać, że reżyser zamierza się popisać pomysłowością w rysowaniu sytuacji, aktorzy - zapałem w budowaniu postaci komicznych (zabieg taki nie wymaga zresztą ani specjalnego zachodu, ani wyjątkowych uzdolnień). I taki był po trosze akt pierwszy, który rozegrano w szybkim tempie, nie gardząc ani dosadnością min, ani gwałtownością gestu. A chociaż u, niektórych aktorów przybierało to chwilami wyraz niezamierzenie parodystyczny, można było sądzić, iż przynajmniej przedstawienie mieć będzie jednolity (nieważne - dobry czy zty) styl.

W następnych aktach wszakże wszystko się rozlazło - tempo znikło, dosadność wspomagana przez rozmaite "gierki" (np. hitlerowiec Hans jak królik poruszał ustami) przybrała na sile, sposoby i sposobiki aktorskie złożyły się w teatralny komunał. Ostatnie sceny "Rodziny" pochodziły już po prostu z innej sztuki - zupełnie nie przygotowane scenicznym rozwojem akcji brzmiały liryzmem fałszywym i tandetnym, toteż apostrofa o zaletach polskiego charakteru także budziła na widowni nie zamierzoną wesołość.

Ćwierć wieku temu redakcja "Dialogu" urządziła dyskusję pt. "Sprawa polskiej komedii", w której brał także udział Antoni Słonimski. Powiedziano wówczas m.in.: "Grozi nam śmierć komedii także, z powodu braku umiejętności jej grania". Krytycznemu obserwatorowi "Rodziny" słowa te wydały się prorocze - po wyjściu ze spektaklu tej komedii satyrycznej chciało się zaśpiewać requiescat. Można by rzec, że tym razem gra aktorów "odznaczała się szczególną żywością" - tak wielką, że w połowie 11 aktu widownia zaczęła się lękać, by jeden z wykonawców nie udusił się z nadmiaru ekspresji. Na szczęście nie wszyscy starali się aż tak bardzo bawić publiczność, ograniczając się bądź to do malowniczo-wyzywającej pozy, bądź do biegania po scenie bez specjalnego celu (chyba, iż miało to sprawiać wrażenie oszałamiającego tempa).

Lekki przestrach wyrażano wytrzeszczaniem oczu, wzruszenie - ręką na falującej piersi, zapał - grzmiącym rykiem i trzaskaniem obcasami. Wszystko to można określić jedną, pojemną nazwą: sztampa. Wyłamali się z niej nieliczni wykonawcy, w dodatku na drugim planie (Hieronim Konieczka, Kazimierz Kurek, Roman Metzler). Plan pierwszy był zabawą prawie szampańską, choć bez szampana. Brakowało tylko cyrku i fajerwerków. Szkoda. Byłoby jeszcze śmieszniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji