Artykuły

Nowa premiera poznańskich satyryków

W okresie Targów, teatry poznańskie dały szereg imprez, mniej lub bardziej udanych. Ogólna ich liczba, jak obliczają miejscowi "statystycy kulturalni", doszła do 250! Oczywiście liczba ta dotyczy nie tylko teatrów, lecz także wszystkich artystycznych i - dodajmy - pseudoartystycznych występów.

Słupy, parkany i budki ogłoszeniowe oklejone były szczelnie afiszami. Znikały one i tak w tempie błyskawicznym; brak bowiem było nie tylko sal do występów, lecz także miejsca na reklamę.

Miejscowe teatry dramatyczne odkurzyły z zapomnienia sztukę Dominika Magnuszewskiego pt. "Rozbójnik salonowy", a Teatr Satyry dał prapremierę farsy Gałczyńskiego "Babcia i wnuczek" czyli "Noc cudów".

Przedstawienie wywołało ożywioną dyskusję i to zarówno wśród tzw. publiczności teatralnej, jak i tzw. znawców.

Wiemy nie od dziś, że twórczość Gałczyńskiego nikogo obojętnym pozostawić nie może; szokuje, złości, śmieszny i olśniewa. No i zawsze zmusza do niejednej refleksji.

Poznański Teatr Satyry jeszcze w 1953 roku przeniósł "Zieloną gęś" ze szpalt ilustrowanego magazynu na deski teatralne.

"Gdyby Adam był Polakiem"... "Tak nazywała się pierwsza "ożywiona" "Zielona gęś". Już wtedy łatwo było się przekonać, ile humoru można wydobyć z tego tak specyficznego gatunku scenicznego.

Potem warszawskie "Ateneum" oraz kilka prowincjonalnych teatrów powtórzyło eksperyment. Lody zostały przełamane. Satyra i groteska Gałczyńskiego zdały swój egzamin także i ze sceny.

Nawet chroniczni przeszkadzacze wszystkiemu co nowe i odbiegające od szablonu - musieli to przyznać.

"Babcia i wnuczek" dopiero w połowie 1955 roku ujrzała światła teatralnej rampy.

Ta celna satyra skrzy się od dowcipnych powiedzonek, a akcja pełna jest nieoczekiwanych spięć. Przez scenę przewija się galeria arcyzabawnych figur. Każda z nich wykrzywiona jest krzywym zwierciadłem groteski. Oto kołtunka nad kołtunkami - Babcia Lorelei, bohaterka farsy. Należy jej się z całą pewnością honorowe obywatelstwo krainy Ciemnogrodu; jest cudomanką.

W swoim pokoju ma zawieszony kalendarz cudów. Oto kilka wyjątków z tego kalendarza:

20. VIII Łomż. Koń ze skrzydłami

26. VIII. Ślubne fotografie płaczą krwawymi łzami.

1. IX. Gogolin. Wąż na niebie.

Fabuła farsy zawiązana jest wokół kolejnego cudu - w leśniczówce na Mazurach pokazuje się dzik z głową Batorego. Czyż może w owej leśniczówce braknąć naszej babci?

Przed nami przewija się przezabawny, a chwilami i też ponury korowód: babcia, jej wnuczek Zbyszek oraz grupka jego kolegów. Wszyscy oni zdążają w stronę tajemniczej leśniczówki, gdzie rozegra się finał farsy: babcia przemieniona zostaje w zieloną gęś.

Osobny rozdział tego kapitalnego żartu scenicznego stanowią panowie Rączka i Adamus. Już samym zjawieniem się na scenie wywołują oni huragany śmiechu. Adamus jest chudy, wysoki, stale balansuje niby bocian na jednej nodze. Rączka zaś odwrotnie: mały garbaty i jakby przypłaszczony do ziemi.

Para szarlatanów już na samym wstępie wygłasza swoje życiowe credo:

Jeśli trzeba gdzieś posiać zamęcik,

Lub parę proroctw w stylu Nostradamus

Do wynajęcia zawsze nasz okręcik

się polecamy

Rączka i Adamus...

W Poznańskiej realizacji "Babci i wnuczka" starano się, aby nadać widzowi niejako rolę czynną. Gdy na przykład do mieszkania babci przychodzą koledzy Zbyszka, ubrani w stroje "metafizyczne", pukają oni uprzednio w sceniczną ramę i znacząco mrugają do publiczności.

To porozumiewawcze spojrzenie towarzyszy całemu niemal przedstawieniu. Realne sytuacje farsy pomieszane są z groteską. Przed wyjazdem do leśniczówki babcia pakuje swoje rzeczy. Wśród nich jest także bielizna osobista. Ale koronkowe desusy nie leżą bynajmniej na półce, lecz zjeżdżają na sznurku z góry. Za to amerykańskie konserwy pakowane są do autentycznego kosza.

Tej właśnie koncepcji służą też oryginalne kostiumy Andrzeja Cybulskiego. Babcia przystrojona jest w papuzią suknię, pełną ponaszywanych szmatek i aplikacji. Na głowie ma kapelusz z piórami i specjalną klapką, klapkę tę w końcowych scenach uchylają koledzy wnuczka, wlewając olej do babcinej głowy.

Tak więc - jak to u Gałczyńskiego - pozorny absurd spełnia swą bardzo konkretną funkcję: bije rozmaite Kociubińskie i Zaprztykalskie, które, powiedzmy to sobie szczerze, żyją jeszcze przecież wśród nas.

Poznański Teatr Satyry ma swoją własną, coraz bardziej krystalizującą się linię repertuarową. Już w swoim pierwszym programie - w połowie 1953 roku - wystawił po raz pierwszy w Polsce, obok skeczów i monologów, obszerny fragment "Łaźni" Majakowskiego. Warto w tym miejscu przypomnieć, że był to okres, w którym kulturalne ostrożniactwo święciło swoje triumfy.

W pół roku później teatr porwał się na mniej ambitną realizację pełnego aktu "Pana Puntilli" Brechta. Fakt ten zdarzył się w okresie gorączkowych rozważań, czy wielkie odkrywcze dramatopisarstwo Brechta mieści się w teatralnym profilu naszego życia kulturalnego.

Wreszcie w lutym br. odbyła się prapremiera "Karocy" Merimeego. Że żądło tej satyry było ostre, świadczyć może fakt charakterystyczny: oto następnej nocy nieznani sprawcy pozrywali afisze.

Na tej samej linii repertuarowych poszukiwań, co wymienione pozycje, znalazła się farsa Gałczyńskiego

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji