Artykuły

Kosmos

- Przyszedłem do zakurzonego teatru, gdzie pajęczyny pokrywały zarówno kąty sceny, jak i niektórych ludzi siedzących już od lat na wygodnych posadkach. Uświadomienie nam wszystkim, że trzeba się ruszyć i dalej rozwijać, nie było łatwe, ale zespół aktorski wspiera mnie murem. Moi aktorzy wyraźnie czują, że ciężka i intensywna praca to jedyna droga do sukcesu - mówi WOJTEK KLEMM, dyrektor artystyczny teatru w Jeleniej Górze.

Wojciech Wojciechowski: Dlaczego zdecydowałeś się wystartować w konkursie na dyrektora artystycznego Teatru Jeleniogórskiego?

Wojtek Klemm: Zostałem zaproszony do wzięcia udziału w konkursie. Sformułowanie programu artystycznego, a także jego realizacja są ciekawym wyzwaniem dla każdego reżysera. Chciałem spróbować i posmakować tej innej pracy.

W.W.: Za tobą pierwszy sezon. Jakie są refleksje?

W.K.: "Ach, ciemny, towarzysze, ciemny jest ten kosmos" - powiedział Jurij Gagarin w dramacie Heinera Müllera.

W.W.: Tylko tyle? Nie był to jednak taki zwyczajny sezon zarówno pod względem artystycznym, jak i samej pracy w teatrze. Były sukcesy, porażki, rozczarowania, a nawet konflikty personalne.

W.K.: Porażki? Tych było mniej. Przynajmniej na artystycznym poziomie żadnej. Przyszedłem do zakurzonego teatru, gdzie pajęczyny pokrywały zarówno kąty sceny, jak i niektórych ludzi siedzących już od lat na wygodnych posadkach. Uświadomienie nam wszystkim, że trzeba się ruszyć i dalej rozwijać, nie było łatwe, ale zespół aktorski wspiera mnie murem. Moi aktorzy wyraźnie czują, że ciężka i intensywna praca to jedyna droga do sukcesu. Niestety, nie można powiedzieć, aby wszyscy w tym teatrze to rozumieli.

W.W.: To znaczy?

W.K.: Nie ma sensu pogłębiać tego tematu. Faktem jest, że dziś teatry pracują inaczej, rozwijają się inaczej niż przed trzydziestu laty. Nie wszyscy są gotowi na radykalne zmiany, nie wszystkim chce się pracować na rzecz aktorów i sceny, aby teatr mógł rosnąć w jakości. Sercem teatru jest zespół aktorski i scena. Praca artystyczna jest tym, co legitymuje pobyt każdego innego pracownika w teatrze. To, co robią aktorzy i reżyserzy, należy chronić i wspierać. W końcu zależymy od tego wszyscy - czy to ja, czy też administracja teatru. Przez długie lata bywało tu inaczej, proporcje były zachwiane. Powrót do normy jest teraz ciężkim procesem.

W.W.: Miniony sezon to nie tylko duża liczba premier, ale przede wszystkim zmiana tożsamości teatru, którego repertuar stał się bardziej ambitny i wymagający. Czy dziś podjąłbyś takie same decyzje artystyczne?

W.K.: Zdecydowanie tak i wydaje mi się nawet, że teraz, po pierwszym sezonie mojej dyrekcji, podjąłbym dużo bardziej radykalne decyzje, których wcześniej unikałem, ponieważ wydawało mi się, że mogą być powodem wielu konfliktów.

W.W.: Co masz na myśli?

W.K.: Chodzi tutaj o decyzje personalne i repertuarowe. Na przykład błędem okazało się to, że pozostawiłem dwa spektakle z poprzedniego sezonu. Jednak od większości realizacji, które powstały wcześniej, się odciąłem i uważam, że taka polityka jest najbardziej prawidłowa.

W.W.: Odciąłeś się i powstał zupełnie inny teatr od tego, który był prezentowany przed twoim przyjściem, ale sytuacja jest jednak dziwna, ponieważ spektakle, które powstały w Teatrze Jeleniogórskim, są podziwiane przez przyjezdnych, publiczność festiwalową, a nie przez tutejszych widzów.

W.K.: To rzeczywiście ciekawe, że spektakle, które w innych miastach przyciągają, są tutaj uważane za zbyt wyrafinowane. Dziwi mnie to, ponieważ ludzie, którzy tak mówią, nie doceniają tutejszej publiczności, a ona jest bardzo mądra. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że czasami potrzeba więcej czasu, by widz zaprzyjaźnił się z tą ofertą, którą mamy mu do zaproponowania.

W.W.: To kwestia wychowania sobie publiczności?

W.K.: W teatrze także zmieniają się smaki, gusta, tematy i opowiadane historie. Takie zmiany są w jakiś sposób również bolesne dla widza, który ma na przykład swoich ulubionych aktorów, a dyrektor akurat zmienia obsadę. W Jeleniej Górze zatrudniłem siedem młodych osób, które zintegrowały się ze starym zespołem.

W.W.: Tworząc repertuar na ten sezon, wsłuchiwałeś się w głos ulicy, jeleniogórskiej publiczności, to, co mówią widzowie?

W.K.: Po pierwsze, nie jestem w tym teatrze po to, aby się każdemu podobać. Po drugie, ukłonem w stronę najbardziej zagorzałych krytyków linii repertuarowej teatru w Jeleniej Górze jest na przykład dalszy ciąg pracy nad klasyką. Po Elektrze i Klątwie proponujemy na początek Intrygę i miłość Friedricha Schillera. Będzie również Paweł Demirski, który pisze dla nas bajkę, i pojawi się dramat Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk.

W.W.: Starałeś się poznać w jakiś sposób jeleniogórską publiczność?

W.K.: Oczywiście. W rozmowie i przez dokładną obserwację miasta oraz samych widzów, tego, jak reagują na spektakle. Jestem zawsze otwarty na kontakt. Program naszego teatru jest także wynikiem tych obserwacji i sposobem znalezienia odpowiedzi na pytanie, czego w tym mieście brakuje, co mogłoby poruszyć.

W.W.: Czy są jacyś dyrektorzy, na których się wzorujesz?

W.K.: I tak, i nie. Tak, bo widzę, jak pracują inni, i staram się także osiągnąć pewien poziom w pracy. Nie, bo jestem jak najbardziej świadomy, że każdy teatr i każde miasto potrzebują innej "recepty" na pracę.

W.W.: A jakiej recepty potrzebuje Jelenia Góra?

W.K.: Miastu jest potrzebny teatr, który budzi, zmusza do myślenia, oferuje rozrywkę i często jest lub może być niewygodny. Szczerze przyznaje się jednak, że idealnym wzorcem pracy teatralnej w Polsce był Teatr Wybrzeże w Gdańsku za czasów dyrekcji Macieja Nowaka. Teatr zaangażowany, zespół na wysokim poziomie i wielka liczba produkcji. Teatr jako centrum życia w mieście.

W.W.: Jakimi cechami powinien charakteryzować się dyrektor artystyczny, kierujący placówką budżetowa w polskiej rzeczywistości?

W.K.: Musi mieć odwagę podejmować niewygodne decyzje - to jest niewątpliwie bardzo trudne, ponieważ mają one ogromny wpływ na życie innych ludzi. To trzeba wiedzieć, zwłaszcza gdy jest się młodym dyrektorem artystycznym. Trzeba również trzymać się uparcie wyznaczonej przez siebie linii, nie można się poddać presji z zewnątrz - zarówno schlebiającym, jak i krytykom. Celem jest tworzenie dobrego teatru i ten cel trzeba za każdą cenę realizować, nauczyć się tego.

W.W.: Osiągnięcie celu za każdą cenę rodzi konflikt. Czy jest miejsce na kompromis?

W.K.: W teatrze kompromis jest zawsze najsłabszym rozwiązaniem.

W.W.: Podjąłeś współpracę z młodymi twórcami, takimi jak Natalia Korczakowska, Michał Zadara, Remigiusz Brzyk, Łukasz Kos czy Krzysztof Minkowski. Ktoś napisał, że niektórych z nich "przygarnąłeś". Zgadzasz się z takim określeniem?

W.K.: To bardzo złe określenie. Otworzyłem wrota talentom z różnych pokoleń - to jest właściwe określenie. Każdy z wymienionych reżyserów jest jednostką artystyczną, która pracuje od lat. Ci ludzie mają swój dorobek i nie trzeba było nikogo przygarniać. Raczej być wdzięcznym, że mieli czas i ochotę przyjechać do pracy w teatrze za siedmioma górami i siedmioma lasami, bo taka jest niestety rzeczywistość komunikacyjna Jeleniej Góry na cztery lata przed Euro 2012.

W.W.: Czego wymagasz od reżyserów pracujących w Teatrze Jeleniogórskim?

W.K.: To są wymagania dotyczące na przykład intensywności pracy. Koncentracja w jednym miejscu przez sześć, maksymalnie osiem tygodni na temacie i praca nad nim. Nie wierzę w poszukiwania reżyserskie trwające trzy albo cztery miesiące. Uważam to za humbug. To dotyczy wymagań. Z kolei jako dyrektor artystyczny muszę z jednej strony umożliwić reżyserowi pracę, a z drugiej strony wiedzieć, co teatr jest w stanie dla danego reżysera zrobić. To jest niewdzięczna rola i na tej płaszczyźnie mogą powstawać konflikty. Tylko raz zdarzyło mi się ingerować w pracę reżysera.

W.W.: Kto to był?

W.K.: Nie chciałbym o tym mówić.

W.W.: A jak doszło do współpracy z Korczakowską?

W.K.: Znamy się od trzech lat. W Gdańsku poznaliśmy się przy pracy nad "Kroniką zapowiedzianej śmierci" według Gabriela Garcii Marqueza, gdzie Natalia była moją asystentką. Już wtedy byliśmy siebie ciekawi. Gdy objąłem stanowisko dyrektora artystycznego, było dla mnie jasne, że zaproponuję jej współpracę, ponieważ staram się zatrudniać reżyserów, którzy mają intuicję, mają coś do powiedzenia i są świadomi tej wiedzy. Tak jest z Natalią.

Jednym z podstawowych zadań dla mnie jest zgromadzenie twórców o możliwie rozbieżnych estetykach. Różnorodność wzbogaca teatr i zespół. Pomiędzy Kosem, mną a Korczakowską są trzy światy. To znaczy, że nie oferuję widzowi teatru, który jest taki sam.

W.W.: Potrafiłbyś nazwać teatr Korczakowskiej?

W.K.: Trudno powiedzieć. Często jestem oszołomiony jej teatrem, a innym razem mam poczucie, że niczego nie rozumiem. Poezja i drżenie to są słowa, które dobrze opisują ten teatr, tę estetykę. Wolałbym nikogo nie szufladkować, że reprezentuje taki lub inny teatr. W świecie Natalii fascynuje mnie oscylacja między tematami, poezją a twardą myślą. Siłą jest również jej zespół, czyli scenograf Anna Met i dramaturg Tomasz Śpiewak. ()

W.W.: Korczakowska zrealizowała tu "Elektrę". Nie obawiałeś się reakcji na taki sposób odczytania klasyki? Niektórzy uważają, że jest to teatr dla krytyków, a nie dla widza z ulicy.

W.K.: To zdanie słyszy się często w Polsce. A jaki jest teatr dla widza z ulicy? Co to znaczy? Wydaje mi się, że ludzie formułujący takie kwestie uważają widza za imbecyla, nie doceniają go. Widzowie są przecież często szybsi w recepcji niż nam, twórcom, się wydaje, są przyzwyczajeni do najróżniejszych sposobów opowiadania. I są oni najostrzejszymi krytykami, robię więc teatr dla nich. Poniżanie widza do głupiego konsumenta, który chce wyłącznie prostej rozrywki, jest obelgą - czy to w Jeleniej Górze, czy w innych polskich miastach.

Są widzowie, którzy odrzucają taki teatr, a są tacy, którzy mocno w niego wierzą i dobrze się dzieje, gdy jest taka sytuacja. Teatr musi polaryzować. Nie ma niczego gorszego niż stwierdzenie widza, że spektakl był "taki sobie" lub "w porządku". Bycie "w porządku" to najgorsza ocena, jaką można dostać w teatrze. W świecie teatru nie ma "pomiędzy". Jest albo bardzo dobrze, albo źle.

W.W.: Pamiętasz reakcje aktorów na Korczakowską?

W.K.: Od początku panowała dobra atmosfera pracy. Aktorzy chętnie z nią pracują. Ona należy do reżyserów, którzy potrafią dużo aktorowi zaofiarować i wciągnąć go w swój świat.

W.W.: Natalia buduje swój świat także na różnych tekstach filozoficznych. Co myślisz o takim pomyśle w ogóle?

W.K.: Osobiście popieram kolaż tekstów dramatycznych z prozą filozoficzną lub też tak zwaną publicystyką. Dekonstrukcja i uzupełnienie tekstu należą do zadań reżysera.

W.W.: Natalia przez "Śmierć Człowieka-Wiewiórki" wyraziła także swój pogląd na pracę w teatrze. Chodzi tutaj na przykład o relacje aktor-reżyser. Masz podobne zdanie na ten temat?

W.K.: Chyba nie. W końcu każdy z nas pracuje inaczej.

Październik 2008

Rozmawiał Wojciech Wojciechowski

Fragmenty wywiadu z numeru 49-51 "Notatnika Teatralnego"

Całość dostępna w salonach Empik i księgarni Internetowej Prospero

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji