Artykuły

Hanuszkiewicz w Ateneum

"Zadaniem teatru jest, wedle mnie, wprowadzenie widza w stan wyjątkowy... stan uczuciowego pojmowania Tajemnicy Istnienia. Wychodząc z teatru człowiek powinien mieć wrażenie, że obudził się z jakiegoś dziwnego snu, w którym najpospolitsze nawet rzeczy miały dziwny niezgłębiony urok". Ten postulat Witkacego Adam Hanuszkiewicz spełnił w spektaklu "Maria i Woyzeck", granym w warszawskim Ateneum. Po raz pierwszy ten tak bardzo pomysłowy reżyser i niezrównany inscenizator okazał się prawdziwym przyjacielem kobiet. Pewną zapowiedzią spektaklu był już wspaniały "Dekameron" Boccaccia, zainscenizowany w stylu "All that jazz" Boba Fosse'a. Obecnie bohaterem stal się Georg Büchner (1813-1837), piewca miłości zmysłowej, obrońca praw do szczęścia "najnędzniejszego z nędznych" plebejusza Woyzecka. Przemiany społeczno-obyczajowe na świecie umożliwiły Hanuszkiewiczowi zrealizowanie dla polskiego widza przedstawienia idącego dalej i głębiej, broniącego praw kobiety do pożądania takiego samego, jakie przysługuje mężczyznom.

Büchner wyprzedził swym dramatem Theodora Fontanego "Effi Briest" (1895). I tu i tam kobieta wybiera samodzielnie swego erotycznego partnera Obie bohaterki muszą zginąć, potępia je świat moralności ustalonej przez mężczyzn, którzy za zbrodnię uznali wolny wybór dokonany przez kobietę. W mieszczańskiej konwencji obowiązek zawsze niszczył uczucie, przyprawiał bohaterki o śmierć. Mało kto uświadomiał sobie potworność sadyzmu, lenistwa, tchórzostwa i nudy, moralnego zła skrywanego za formułą obowiązku.

Hanuszkiewicz przedstawił dramat Woyzecka inaczej, niż czyniono do tej pory. Ujął go z punktu widzenia Marii, która też znalazła się w tytule spektaklu na pierwszym miejscu i której losy będą najważniejsze. Spektakl został zmontowany z różnych utworów heskiego dramaturga. Najwięcej tu oczywiście "Woyzecka", ale są i fragmenty "Śmierci Dantona", "Leonce i Leny", urywki redagowanego przez poetę "Gońca Heskiego" i listów. Włączył też Hanuszkiewicz do swego przedstawienia publicystyczno-filozoficzne teksty dzisiejszych niemieckich socjologów, feministów Hansa Magnusa Enzezsbergera i Ernsta-Bornemana. Jednak nicią przewodnią spektaklu są dzieje Marii, kochanki Woyzecka.

Z tej najbardziej znanej sztuki Büchnera (rozsławionej u nas głośnym spektaklem Konrada Swinarskiego, a niedawno przypomnianej w telewizji filmem Wernera Herzoga z wielką kreacją Klausa Kinsky'ego) Hanuszkiewicz wydobył aspekty bliższe współczesności. Znakomity reżyser ujął się za niewesołym losem kobiet w świecie rządzonym przez mężczyzn. Chyba po raz pierwszy w polskim teatrze wyraził ideę feminizmu (w filmie uczyniła to Anda Rottenberg, scenarzystka "Bluszczu"). Głosi prawo kobiety do samodzielnych wyborów, do pragnienia niekoniecznie własnego męża czy ojca swoich dzieci: domaga się prawa do miłości wolnej, opartej na uczuciu, a nie obowiązku, radosnej, której finałem nie musi być śmierć.

Treść spektaklu jest prosta, choć wyrażona bogatym językiem teatru czerpiącego wiele efektów z filmu, zwłaszcza z kina francuskiego i włoskiego. Woyzeck, garnizonowy cyrulik, poniżany, wykorzystywany za drobnym wynagrodzeniem nawet do medycznych doświadczeń, ma na świecie tylko kobietę, Marię. Jej oddaje zarobione pieniądze, gdy tylko ma czas przybiega do niej i ich syna. Piękna Maria pozostawiana sobie samej przez długie dnie nagle dostrzega olśniewającego jak sen Tamburmajora, w przeciwieństwie do jej Woyzecka uosobienie sukcesu i powodzenia. Miłość przelotna a szczęśliwa nasyca ją radością, zadowoleniem przywołuje uśmiech. Jedyny to moment, kiedy Maria się uśmiecha. Ale Woyzeck już wie, że ten przeznaczony dla niego uśmiech nie on wywołał. Zabija Marię. Tuz przed śmiercią Maria staje się inną kobieta, mądrą, rozumiejącą siebie i przeobrażenia, jakie w niej nastąpiły. Miłość z Tamburmajorem była aktem jej wyzwolenia, mówi więc o szczęściu, jakie daje miłość spełniona, o szczęściu miłości, którą można obdarzać wielu. Teraz kolej na Woyzecka. Dla niego jedynym aktem wolności, na jaki go stać. będzie zabicie Marii. Okrutnemu prawu samozwańczej władzy, przemocy jednego człowieka nad drugim, mężczyzny nad kobietą, stanie się zadość. Tak więc prawa społeczne ustalające państwowy porządek nie zostały zachwiane. Ginie Maria, ginie Woyzeck. Wspaniały Tamburmajor, symbol przemocy i władzy unicestwia też dwóch perwersyjnych komentatorów, błaznów bytujących jakby poza zasadniczą akcją sceniczną i poza prawem. Ta sama moralność, która każe śmiercią cudzołóstwo, unicestwia też wszystkie mniejszości seksualne.

Wpleceni w wątek miłosny uczestnicy dramatu mają w sobie coś z marionetek, coś z postaci komedii dell'arte, co punktuje drabina stojąca z boku sceny. Udosłowniony symbol hierarchii społecznej, na którą wspinają się dręczyciele Woyzecka: Dottore, eksperymentator, który w imię dobra ludzkości upadla jednostkę, Capitano znęcający się sadystycznie nad podległym mu ordynansem i Colombina Maria. Jedynie Dziewczyna i Chłopak, wymyśleni przez reżysera, zostali mocno osaczeni w historii, noszą współczesne dżinsowe uniformy. Oni też jedni głoszą dumne hasła polityczne. Tym z pozoru prostym zabiegiem Hanuszkiewiczowi udało się ukazać, jak bardzo miłość wyklucza politykę, jak te uwarunkowane historycznie postacie są aseksualne. Jak zaangażowanie w historię odbiera płeć i wyklucza uczestnictwo w misterium uniwersalnym wiecznym jak sama ludzkość.

Akcja toczy się na tle lustrzano-foliowego horyzontu. Takie zwierciadlane rozwiązanie sceny zaproponował po raz pierwszy w polskim teatrze Wincenty Drabik dla "Nie-Boskiej komedii" w inscenizacji Leona Schillera, granej w Teatrze im. Bogusławskiego. Zaiste nieboską, arcyludzką komedię oglądamy na scenie, będącej dzięki osobie Adama Hanuszkiewicza ideową kontynuacją teatru narodowego. Artysta tym przedstawieniem po raz kolejny ale może najdobitniej, pokazał, jak można przejść z tego co narodowe do ogólnoludzkiego, jak porzucić historię, by zyskać wymiar pozaczasowy.

Akcja przedstawienia toczy się błyskawicznie, jak w filmie, a wrażenie to potęgują efekty świetlne poruszających się jakby na nieco zwolnionej taśmie aktorów. Całość jest zwarta, stwarza wrażenie dzieła powstałego od jednego rzutu. Ze sceny emanuje uzdrawiająca moc prawdy o sprawach dla człowieka w miarę wolnego bodaj najważniejszych. W naszych czasach, gdy na świecie (przynajmniej w świecie sztuki) coraz częściej miłość zastępuje religię, istotnym problemem człowieka staje się prawo do nie skrępowanego wyboru obiektu swych uczuć. Reżyser poprowadził tekst Büchnera tak, że zmienił się on w apel o prawo człowieka do szczęścia, nie słyszany w takim nasileniu z polskiej sceny może aż od czasów "Szalonej Julki" Kisielewskiego. I chyba tak samo bulwersujący publiczność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji